piątek, 26 lutego 2016

145. Jennifer L. Armentrout - Onyks


Po zakończeniu czytania Obsydianu miałam ogromną ochotę zabrać się za kontynuację, czyli właśnie Onyks. Ta ochota jednak szybko mi przeszła i o książce zwyczajnie zapomniałam. Niedawno jednak natknęłam się na serię Lux ponownie i postanowiłam przeczytać tom drugi. Czy było warto?

Katy i Daemon są ze sobą złączeni tajemniczą więzią. Dziewczyna doskonale wyczuwa jego obecność i odwrotnie. Obydwoje są też sobą zainteresowani. W otoczeniu Katy znikąd pojawia się jednak Blake, który zadziwiająco rozumie ją i staje się jej bliski. Czy chłopak jest jednak niewinny? Co ukrywa? Czy złe przeczucia Daemona co do niego się sprawdzą? I ostatecznie, kogo wybierze nastolatka?

Czytając Onyks, czułam dokładnie to samo, co podczas lektury Obsydianu. Dlaczego ta książka tak potwornie przypomina serię Zmierzch. Dlaczego to ta sama, identyczna historia tylko z kosmitami zamiast wampirami w roli głównej? Katy przypomina Bellę, Blake to taki Jacob, Dee - siostra Deamona - Alice, a sam Deamon... Wydawałoby się, że powinien być jak Edward. I po części tak się zachowuje. Nie widzi świata poza Katy, aczkolwiek ma w sobie tę nutkę złego charakteru czy zadziorności, która bardziej skłania się do uwielbiania go, aniżeli do potępienia i obrzydzenia jego ślepym zapatrzeniem w Katy. 

To historia do bólu schematyczna, w dodatku teraz autorka postawiła jeszcze na trójkąt miłosny, który jest w dzisiejszych czasach już chyba podstawą, o ile nie zakrawa o tradycję w tworzeniu i pisaniu tego typu opowieści.

Właściwie do ostatnich stron tylko postać Deamona ratowała tę historię. I chyba tylko dla niego w ogóle chwyciłam za Onyks. Mam co do książki naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony to po prostu odpatrzony pomysł, a z drugiej jest tutaj coś, co przyciąga.

Książkę czyta się naprawdę szybko i co najdziwniejsze, ona naprawdę wciąga. Autorce trzeba jedno przyznać - choć nie jest oryginalna, to naprawdę umie pisać historie z akcją, które się nie nudzą, mimo, że są schematyczne i przewidywalne. Kończąc jeden rozdział, od razu zaczynałam kolejny, nie patrząc na to, czy się wyśpię, czy nie, czy mam coś ważnego do zrobienia, czy nie. Tak długo, aż nie skończyłam. Byłam jednak pewna, że na Onyksie zakończy się moja przygoda z serią Lux. Aż tu Jennifer L. Armentrout postanowiła zaskoczyć i bezczelnie wręcz zakończyć nie tyle co książkę, a właściwą akcję, jedną wypowiedzią Daemona, która zmieniła wszystko. To nawet nie była wypowiedź, a jedno słowo, które sprawiło, że od razu zabrałam się za trzeci tom - Opal.

Czy polecam? Uważam, że sami powinniście się przekonać. To nie jest literatura najwyższych lotów. Jest taką przeciętną młodzieżówką, która ma w sobie to "coś", co nie pozwala oderwać od niej wzroku i rąk, dopóki się jej nie przeczyta do końca. Jedni ją uwielbiają, inni besztają z błotem. Ja stoję mniej więcej pośrodku, dlatego nie będę jej Wam rekomendować. Jeśli podobał się Wam Obsydian, Onyks na pewno też Wam przypadnie do gustu, bo w zasadzie poziomem nie odbiega w ogóle od pierwszego tomu. Jeżeli jednak Obsydian nie poruszył Waszych czytelniczych serc, nie ma co czytać kontynuacji, bo tylko stracicie czas.

Moja ocena: 5/10

Jennifer L. Armentrout, Onyks, Filia, Poznań 2014, s. 522.

środa, 17 lutego 2016

144. Zofia Miedzińska, Michał Miedziński - Skandynawia. Światło północy


O Skandynawii. Świetle północy słyszałam już długo przed wydaniem i wiedziałam, że po premierze bezsprzecznie będę musiała ją nabyć. Udało mi się zdobyć ją jako swój gwiazdkowy prezent, z czego niezmiernie się cieszyłam, szczyciłam i chwaliłam poprzez wiele zdjęć wstawianych na blogu i profilu na Instagramie. W końcu przyszedł też czas na przeczytanie jej, a nie tylko podziwianie pięknej, klimatycznej okładki i obwolut.

Książka podzielona jest na dziesięć rozdziałów, z których każdy opowiada o innym państwie, czy krainie. Tę swoistą wycieczkę czytelnik zaczyna więc od Finlandii, poprzez Laponię, Gotlandię, a kończąc na Szetlandach - archipelagu wysp położonych na północ od Szkocji.

Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Zosi i Michała. Choć, czytając Światło północy miałam nieoparte wrażenie, że autor o wiele bardziej radzi sobie z piórem od autorki, to nie było to coś co raziło i wyraźnie przeszkadzało w czytaniu. Były to po prostu dwa różne style - prosty, obrazowy język łączył się tutaj z precyzyjnym, wręcz historycznym momentami, opisem miejsc. Ta książka jest bowiem relacją z podróży po Skandynawii i krajach nordyckich. 

W tej dość cienkiej książce czytelnik znajdzie naprawdę wszystko. Zacznijmy więc od przedstawienia faktów i informacji o danym miejscu, przeczytajmy kilka legend z nim związanych, kilka opowieści o przygodach w podróży i biwakowaniu, humorystycznych opowieściach o ludziach, ale i naturze - o faunie i florze, o kulturze krajów północy, a wisienkę na torcie postawmy, oglądając naprawdę przepiękne i profesjonalnie zrobione zdjęcia miejsc - domów, krajobrazów i natury.

Jedyne co mi przeszkadzało to lekka chaotyczność w tych wszystkich opowieściach. Całość jest co prawda napisana w rozdziałach, aczkolwiek poza nimi odniosłam wrażenie, że wszystko w tej książce było dziełem przypadku. O ile ułożenie zdjęć rozumiem całkowicie, bo gdyby do każdego opisywanego miejsca dokleić fotografię, byłyby one rozmieszczone bardzo nieregularnie. O tyle, same opowieści ją po prostu "wrzucone" w rozdział. Jest to więc malutki minus, ale też coś, co dodaje lekturze nieco uroku i osobliwości, co jest dla mnie odpowiednikiem Skandynawii.

Miłym zaskoczeniem i zakończeniem, a raczej podsumowaniem, było posłowie siedmioletniej Marysi. Bardzo spodobało mi się, że i ona miała swój udział w książce, bo niewątpliwie ubarwiała te opowieści.

Całość jest dla mnie mistrzostwem opakowanym w cudną okładkę. Ta książka nie jest arcydziełem, ale łączy w sobie wszystkie te rzeczy, które uwielbiam w takiej literaturze. Informacje i humor, które połączone ze sobą sprawiają, że Skandynawia. Światło północy nie jest tylko książka opisującą Północ. Jest książką o ludziach i życiu w srogich warunkach, idealnie oddającą tajemniczość natury połączoną z serdecznością i pomysłowością ludów nordyckich, którzy, o dziwo, potrafią być naprawdę otwarci, mimo pogłosek o ich zdystansowaniu.

Moja ocena: 9/10

Zofia Miedzińska, Michał Miedziński, Skandynawia. Światło północy, Novae Res, Gdynia 2015, s. 290.

sobota, 13 lutego 2016

143. Trudi Canavan - Gildia magów


W czasach licealnych bardzo polubiłam twórczość Trudi Canavan. Przeczytałam Uczennicę Maga, Kapłankę w bieli, a także opowiadania jej twórczości. Udało mi się zakupić w tamtym okresie także Gildię magów i również Nowicjuszkę. Książki jednak, jak to ja, odłożyłam na półkę i tak leżały one na niej do teraz... Po właściwie prawie trzech latach chwyciłam za pierwszy tom Gildii. Zaciekawiona, nieco poczuta do obowiązku w końcu przeczytania trylogii, ale i z obawami, czy przypadkiem nie wyrosłam już z takich fantastycznych książek, zabrałam ją ze sobą w podróż do pracy. I znów, jak to ja, zapomniałabym wysiąść na swojej stacji.

Czytelnik poznaje młodą Soneę, bylca, dziewczynę pochodzącą z niższych warstw społecznych, która w raz z przyjaciółmi trafia na Czystkę organizowaną przez Magów. Podczas tego wydarzenia najubożsi, najczęściej dzieci rzucają w Magów kamieniami, by pokazać im swoją pogardę i niechęć. Sonea zwykle tego nie robi i trzyma się z boku, ale akurat tego felernego dnia, postanawia rzucić w Maga małym kamyczkiem. Opanowuje ją strach i zdziwienie, gdy jako jedynej udaje jej się przebić magiczną barierę i trafić Maga w czoło. Oznacza to jedno - dziewczyna posiada zdolności magiczne, o których wcześniej nie miała zielonego pojęcia. Od tego czasu ucieka i kryje się przed poszukującymi ją Magami, bojąc się śmierci, a nie pomocy niesionej z ich strony...

Jak już wcześniej wspomniałam, bałam się, że tym razem zawiodę się na uwielbianej wcześniej przeze mnie Canavan. Czułam się już nieco za stara na takie historie, nie byłam pewna czy ta będzie ciekawić mnie tak, jak ciekawiła mnie wcześniej. Wszystkie obawy jednak zniknęły po chwyceniu za pierwszy tom Gildii.

Historia ciekawi i wciąga od samego początku do końca. Mimo swojej objętości i momentami długich opisów nie nuży i nie dłuży się. Akcja wre do przodu szybko, a wszystkie wydarzenia w logiczny sposób się ze sobą łączą. Choć Gildia magów jest dość przewidywalna i łatwo można domyślić się zakończenia, to jednak ta przewidywalność nie razi czytelnika. Jest to styl pisarski typowy dla Trudi Canavan i myślę, że przypadnie on do gustu i tym mniej, i bardziej wymagającym osobom. Znaleźć można tu zarówno długie rozważania bohaterów, ich zaskakujące i mądre wypowiedzi, ale też luźne rozmyślania i proste opisy wydarzeń. Myślę, że właśnie przez to Gildię magow czyta się tak sprawnie i szybko.

Bohaterów nie da się nie lubić. Są oni nakreśleni czarno-biało, więc może prócz Farena, spokojnie da się odkryć jakie pobudki nimi kierują, aczkolwiek to znów nie jest coś co razi i jest na minus całej opowieści. Uwielbiam Soneę i jej nastawienie do życia. Cery z kolei skradł moje serce swoim bezwględnym oddaniem, czułością i troską o dziewczynę. Zaintrygowała mnie postać Wielkiego Maga i sam wątek o nim, który autorka wprowadziła już w połowie lektury, ale rozwinęła go dopiero w samym zakończeniu.

Cieszę się, że sięgnęłam w końcu po tę historię i jestem pewna, że za chwilę przeczytam kolejny tom, który już na mnie czeka na półce. Wcześniej nie chciałam kupować ostatniego, ale teraz zastanawiam się, czy nie warto go kupić, by dopełnić trylogię, która (już wiem) będzie w przyszłości jedną z moim ulubionych.

Szczerze polecam Gildię magów każdemu. Nie bez powodów zyskała ona sławę w chwili wydania i nadal jest chwalona przez grono czytelników.

Moja ocena: 9/10

Trudi Canavan, Gildia magów, Galeria książki, Kraków 2012, s. 478

sobota, 6 lutego 2016

142. Rainbow Rowell - Eleonora i Park


Po Eleonorę i Parka właściwie w ogóle nie chciałam sięgać. Ostatecznie jednak nie odepchnęły mnie mało pochlebne recenzje i rozczarowania wielu czytelników.

Eleonora i Park poznają się w szkolnym autobusie. Wydawać by się mogło, że para ta kompletnie do siebie nie pasuje. Park jest z pozoru spokojnym Azjatą, Eleonora zaś nieśmiałą i dość specyficzną, o ile nie dziwną dziewczyną, która postanawia zamieszkać znów z matką i okropnym ojczymem. Ta decyzja sprawia, że dziewczyna trafia do tej samej szkoły publicznej, do której uczęszcza Park. Uczennica jest tam szykanowana i niezbyt akceptowana przez otoczenie oraz mało lubiana. Po jakimś czasie jednak trafia w oko Azjacie...

Nie da się ukryć, że Park i Eleonora kompletnie do siebie nie pasują i przez to nieco inaczej czytało mi się tę lekturę od reszty jej podobnych. Historia ta potwierdza jednak powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Daję więc duży plus autorce, że postanowiła stworzyć i osadzić nieszablonowych bohaterów w nie do końca szablonowej historii.

Eleonora i Park jest książką trochę w stylu nastoletniej, romantycznej opowieści o miłości. Wszystko jednak zmienia sytuacja w domu i szkole Eleonory, a ostatecznie szalę tę przeważa zakończenie. Autorka zaserwowała czytelnikom coś, co kompletnie zmieniło moje końcowe zdanie o samej powieści i historii, co w dodatku bardziej przypomina dorosłe książki, aniżeli nastoletnie powiastki.

Ciekawym zabiegiem ze strony Rainbow Rowell jest narracja prowadzona zarówno ze strony Eleonory, jak i Parka. Jest to zabieg, na który dzisiaj decyduje się wielu pisarzy. Tutaj pasuje idealnie i dodatkowo dzięki niemu książka się nie nudzi, a codzienna podróż do szkoły bohaterów, ich szkolne dni i po południa nie stają się zwykłą rutyną, której odechciewa się czytać. Dają za to zupełnie nowy pogląd na życie nastolatków.

Polskie wydanie ma ciekawie zaprojektowaną okładkę. Choć wydaje i się, że nie do końca trafną. Bardziej pasowałyby tam komiksy, aniżeli walkman - symbol muzyki i piosenek, w które wsłuchiwali się sporadycznie bohaterzy. Nie zmienia to jednak faktu, że obwoluta ta całkowicie wyróżnia się spośród innych książek leżących obok niej na półkach, czy to w księgarni, czy w bibliotece, czy w domu. Urzeka ona swoją prostotą i niewygórowanym stylem.

Jeśli więc lubicie Rainbow Rowell - przeczytajcie Eleonorę i Parka. Jest zupełnie różna od Fangirl, którą przeczytałam wcześniej. Trudno mi określić, czy lepsza przez to, czy nie. Z pewnościa nie zawiodłam się, czytając ją. Nawet się miło zaskoczyłam. 

Moja ocena: 7/10

Rainbow Rowell, Eleonora i Park, Otwarte, Kraków 2015, s. 340.

poniedziałek, 1 lutego 2016

141. John Green, David Levithan - Will Grayson, Will Grayson


Można już spokojnie powiedzieć, że w ostatnim czasie naprawdę mam fazę na jakiekolwiek książki Johna Greena. Były Papierowe miasta, było W śnieżną noc. Teraz przyszedł czas na Will Grayson, Will Grayson, które zalegało na mojej półce od daty premiery.

Książka opowiada dość osobliwą historię. Mianowicie, to opowieść o dwóch Willach Graysonach. Mieszkają oni w zupełnie różnych miastach i można by powiedzieć, że prócz imienia i nazwiska, nic innego chłopaków nie łączy. Jeden ma problemy z dziewczynami, drugi - z mężczyznami. Jeden ma całkiem miłą rodzinę, drugi z kolei przeżywa depresję. Ich ścieżki jednak zbiegają się na ulicach Chicago. Do czego doprowadzi to nieoczekiwane spotkanie?

Chyba z każdą książką Johna Greena mam ten sam, zasadniczy problem. Z początku w ogóle nie mogę się w nią "wgryźć" i mam wrażenie, że to będzie jedna wielka porażka i klapa pisarska. To jednak Zielony i myślę, że na nim do końca się zawieźć nie można (prócz opowiadania z W śnieżną noc, które przemilczę...), więc gdzieś mniej więcej w połowie historia tak mnie wciągnęła i zaintrygowała, że znów przegapiłabym swój przystanek w drodze do domu.

Will Grayson, Will Grayson to oczywiście nie sam Zielony, ale również David Levithan, z którego twórczością już miałam okazję się zapoznać, czytając Każdego dnia. Wyraźnie widać tutaj jego wpływ, chociaż dla mnie książka i tak pozostaje typowa dla twórczości JG.

Jak zwykle, postaci pisarze stworzyli naprawdę oryginalne i inne. Choć to właśnie ich inność sprawia, że mogą wydać się nie z tego świata, takie nierealne, to jednak niosą one ze sobą bardzo autentyczne i uniwersalne oraz aktualne prawdy i przesłania. Opowiadają też o całkiem przyziemnych i ludzkich rzeczach oraz problemach, przez co stają się tak bliskie czytelnikom. 

Will Grayson, Will Grayson jest powieścią nie tylko dla fanów Johna Greena. Choć to nieodłączny punkt każdego miłośnika pisarza, to myślę, że każdy powinien ją przeczytać. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdemu może ona przypaść do gustu. Green tworzy specyficzne powieści, więc jeśli od razu nie poczuje się tej chęci czytania jego książek i nutki zainteresowania, to wątpię, by w późniejszym okresie i przy innej książce się do niego przemógł.

Jeśli chodzi o fanów Davida Levithana, którego książki ówcześnie stają się bardzo popularne... Samej trudno mi powiedzieć, czy warto jest zabrać się za tę lekturę. Jak pisałam wyżej, to Green tutaj przoduje.

Być może nie jest to najlepsza powieść Zielonego i chyba żadne z jego dzieł nie pobije fenomenalnych Gwiazd naszych wina i również dobrych Papierowych miast, ale jest to ona po prostu tak prawdziwa, że nie da się choć w odrobinie nie docenić jej kunsztu. Napiszę krótko: Willem Graysonem, Willem Graysonem John Green po raz kolejny potwierdził, że jest człowiekiem stworzonym do pisania. Nawet objawiającym się czytelnikom jako współautor.

Moja ocena: 7/10

John Green, David Levithan, Will Grayson, Will Grayson, Bukowy Las, Wrocław 2015, s. 368.