wtorek, 24 października 2017

182. Ransom Riggs - Osobliwy dom Pani Peregrine


Osobliwy dom Pani Peregrine dorwałam przypadkiem w księgarni w Karpaczu podczas moich zeszłorocznych wakacji. Byłam tam raz i szczerze - nie byłam do tej książki przekonana. Za drugim razem już ją kupiłam z myślą, że jak mi się nie spodoba, to po prostu ją sprzedam. Po powrocie jak zwykle książkę odłożyłam na półkę i zaczęłam czytać miesiąc później. Rok musiał natomiast minąć zanim w ogóle ją skończyłam. Czy to znaczy jednak, że była aż tak zła?

Młody Jacob Portman na własne oczy widzi śmierć dziadka. Chłopak już w dzieciństwie poznaje dziwne i nieprawdopodobne historie dziadka o potworach, ale zaczyna wierzyć mu dopiero w momencie, gdy na własne oczy widzi potworną kreaturę przy jego zwłokach. Nie mogąc pogodzić się z jego śmiercią postanawia poznać tajemnicę, jaką skrywał ten stary człowiek i udaje się z ojcem na wyspę, gdzie zawędruje do starego, osobliwego domu...

Osobliwy dom Pani Peregrine intrygował mnie od dawna głównie ze względu na przepiękne wydanie. Tajemnicze, niemal straszne zdjęcia, sprawiające, że wzdłuż kręgosłupa przebiega zimny dreszcz, gdy się na nie patrzy. Miła oku czcionka i jeszcze milsze rozpoczęcia rozdziałów utrzymane razem ze zdjęciami w spójnej kolorystyce. No i tematyka samej książki, obok której chyba jednak nie można przejść obojętnie. Ale czy faktycznie historia nie blednie przy tak pięknym wydaniu czy jednak trzyma podobny poziom?

Początkowo byłam zawiedziona. Pierwsze sto stron czytałam dłużej niż pół roku... Kilka stron i książka z powrotem wędrowała na półkę. Miałam już moment, gdy w ogóle nie chciałam do niej wracać. Oprócz opisanych wyżej zdarzeń, które wprowadzają do właściwej historii, nie działo się nic więcej. Co prawda język był poprawny i ciekawy, ale nie na tyle, by zachęcać mnie do ciągłego czytania. Za Osobliwy dom Pani Peregrine zabrałam się porządnie dopiero tego lata w myśl swojej zasady, że przeczytam do końca wszystkie swoje książki, bo może jednak coś się zmieni.  I faktycznie, zmieniło się, gdy tylko Jacob poznał na żywo osobliwych mieszkańców domu. 

Jeśli więc książki jeszcze nie znacie, przymknijcie oko na pierwsze kilkadziesiąt stron, bo później jest już znacznie lepiej. Historia wciąga, a na każdej stronie coś się dzieje. Akcja prze do przodu, Jacob razem z czytelnikiem poznaje nowe rewelacje, które szokują i sprawiają, że Osobliwy dom Pani Peregrine chce się czytać dalej. Odkryjecie tajemnice świata, w którym żyje ten młody bohater i wspólnie z nim będziecie musieli pogodzić się z faktem, że nawet własny dom nie jest azylem bezpieczeństwa.

Riggs zadbał tutaj o każdy detal, a przede wszystkim o bohaterów. Urzekła mnie tutaj niejednoznaczna relacja damsko-męska, która moim zdaniem niebezpiecznie balansuje na granicy moralności i dobrego smaku. Może nie polubiłam się z Jacobem, ale mieszkańcy domu i sama osoba Pani Peregrine spokojnie mi to nadrabiają. 

Czy ta książka jest straszna tak jak obiecują? Nie, w ogóle. Jest intrygująca, fantastyczna, ciekawa, pełna akcji i tajemnic, ale z pewnością nie straszna. Tutaj wydanie - szczególnie zdjęcia - przyprawiają o ciarki, ale nie sama historia. 

poniedziałek, 16 października 2017

181. Nowości w biblioteczce


Każdy ma w życiu lepsze lub gorsze nałogi. Począwszy od papierosów i alkoholu, a skończywszy na masowym kupowaniu ubrań czy jedzeniu. Nie oceniam. Sama mam swoje. Kosmetyki, przybory do rysowania i drodzy Państwo, książki. Bo to o nich tutaj mowa. 

Ostatnio przybyło do mnie 10 nowych książek. Czy ja niedawno nie pisałam o tym, że mój regał pęka w szwach? Nie wiem, gdzie miałam więc głowę, że kupiłam aż tyle, ale dzięki temu odkryłam swoją nową umiejętność. Te 10 książek z mniejszymi i większymi problemami na swoich półkach zmieściłam. Co więcej, znalazły się jeszcze szczeliny na dwie kolejne...

Z krótkiej wizyty w poznańskim Empiku wyszłam z dwoma naprawdę tanimi jak na ten sklep zdobyczami. Przewodnik ksenofoba. Finowie oraz The wizard of Of upolowane tam za nieco ponad 20 złotych to nie lada wyczyn. 

Z kolei Karolina z bloga Papierowe Miasta organizowała (z tego co wiem, to nadal trwa także gorąco polecam!) wyprzedaż biblioteczki i za niską cenę udało mi się kupić aż 8 książek. Możecie więc tylko sobie wyobrazić moją radość, gdy ta paczka do mnie przybyła. Od razu zwróciłam uwagę na Dom Hitlera, natomiast ostatecznie to Listy Napoleona i Józefiny przypieczętowały moją decyzję o zakupie. Ta książka chodzi już za mną od jakiegoś czasu i nie mogę się doczekać aż po nią sięgnę (a z racji tego, że w szczęśliwy piątek 13. się śpiewająco obroniłam, to czasu na czytanie mam teraz aż nadto). Playlist for the Dead to nie jest mój must have, ale szczerze - chcę się przekonać na własnej skórze, czy ta książka faktycznie jest taka dobra lub taka słaba, bo opinie czytałam o niej przeróżne. Najpiękniejszą pozycją jest zdecydowanie tutaj Gniazdo, o którym - o zgrozo! - przy każdym swoim zamówieniu z innych stron zwyczajnie zapominałam. Widocznie to był znak, że książkę musiałam odkupić właśnie od Karoliny. Przy okazji dobrałam sobie także Endgame. Wezwanie oraz Klucz niebios. Za taką cenę żal nie skorzystać. No i dwie zupełnie randomowe książki, czyli Powrót władcy wampirów i Po prostu zabijałem. Nie oczekuję od nich za wiele, ale mam nadzieję, że nie będą złe.

A co nowego przybyło do Waszych biblioteczek? O jakie lektury powiększyliście swoje kolekcje?

niedziela, 8 października 2017

180. Carlos Ruiz Zafón - Marina


Zafón od zawsze był dla mnie tajemnicą. Z jednej strony byłam ciekawa jego książek, z drugiej nie bardzo zachęcały mnie historie dziejące się w Hiszpanii. Nie potrafię do końca wytłumaczyć tej niechęci, ale z hiszpańskimi pisarzami mam chyba po prostu ten sam problem co z polskimi...

Jakiś czas temu przeczytałam Księcia mgły i choć książka mi się podobała, to warsztat pisarski, sama historia i postacie dawały sporo do życzenia. Niedawno dostałam jednak od mamy Marinę. Odłożyłam ją na półkę z myślą, że "kiedyś ją przeczytam", ale nadarzyła się idealna ku temu okazja. W klubie czytelniczym @czytajta, prowadzonym przez Klaudię i Alicję, to właśnie Marina jest książką do przeczytania we wrześniu i październiku. Więc kiedy, jak nie teraz?

Zafón zabiera czytelnika w podróż po osobliwej, tajemniczej i - o dziwo - pięknej Barcelonie z XX wieku. Głównym bohaterem jest tutaj Óskar Drai, który wymykając się z internatu, spaceruje i odkrywa zakątki tego miasta. Pewnego dnia zawędrował on do starego domu, gdzie spotkał właśnie Marinę i jej ojca. Od tego czasu to Marina towarzyszy mu w wędrówkach. Prowadzi go na cmentarz Sarria, gdzie spotykają damę ubraną w czerń, która raz w miesiącu odwiedza bezimienny grób z symbolem czarnego motyla wyrytym na pomniku. Śledząc ją, odkryją historię mrożącą krew w żyłach i tajemnice kryjące się w podziemiach i starych, opuszczonych budynkach Barcelony. Sam motyl natomiast nie pozostanie zwykłym symbolem wyrytym na nagrobku...

Óskar to dobry chłopak, który w swoim życiu pragnie przygód. Zafón wykreował go na taką bezpieczną postać, którą z pewnością polubią czytelnicy. Niewątpliwie jednak to Marina dała ducha tej książce. Jej pojawienie się dało magiczny element, którego brakowało mi na samym początku. Jej relacja z Óskarem jest niewinna, czysta, dziewczęca, ale przez to naprawdę ciekawie stworzona.

Marina została napisana z myślą o młodym odbiorcy. I o ile Król mgieł faktycznie taki jest, o tyle ta pozycja dla mnie jest skierowana do osób w każdym wieku. W mojej opinii młody czytelnik może nieco zagubić się w natłoku wydarzeń i ilości wątków (sama momentami miałam z tym problem), a przez to nie docenić ogromu zaangażowania i pracy, jaką musiał włożyć w tę książkę autor.

Nie jest to może literatura najwyższych lotów, ale nie jest to płytka opowiastka. Zafón bardzo dobrze operował tutaj słowem i przede wszystkim po mistrzowsku wykreował postacie. Óskar i Marina to tylko dwójka z nich. Moje serce skradł natomiast tata Mariny, dla którego córka była kochaną dziewczynką i jedyną miłością po stracie ukochanej. W Marinie natomiast spodobała mi się jej troska o ojca, która jest naprawdę niesamowita. To zachowanie godne podziwu. Dziewczyna natomiast do ostatnich stron pozostawała tajemnicą. Ja uwielbiam właśnie w taki nieoczywisty sposób wykreowane postacie, dlatego za to do Zafóna ślę ogromne brawa.

Po lekturze mam bardzo pozytywne odczucia. Marina przyniosła mi chęć na poznanie innej twórczości Zafóna, a przede wszystkim przywróciła mi wiarę w twórczość tego pisarza. 

czwartek, 5 października 2017

179. Kim Holden - Gus


Moja przygoda z Kim Holden rozpoczęła się zupełnie przypadkiem. W trakcie czytania Promyczka zupełnie przypadkiem znalazłam w bibliotece Gusa. W pierwszej części to właśnie ten chłopak okazał się być moim ulubionym bohaterem i ze względu na niego chwyciłam i wypożyczyłam drugą część. Wtedy jednak nie byłam jeszcze pewna, czy w ogóle go przeczytam, bo prawdę mówiąc Promyczek wtedy wydawał mi się być grubo przeciętny. Koniec końców okazał się być czymś fenomenalnym, więc z ogromnymi oczekiwaniami rozpoczęłam czytać Gusa.

Gus to nic innego jak kontynuacja historii z Promyczka, tym razem opowiadania z punktu widzenia Gusa i później również Scout - dziewczyny, która poznała tego rockowego piosenkarza i gitarzystę przy okazji pracy podczas trasy koncertowej jego zespołu.

Naprawdę mocno trzymałam kciuki i miałam ogromne nadzieję, że ta książka się uda. Mało tego - że będzie po prostu lepsza (choć teraz sama nie wiem, co sobie myślałam, gdy rozpoczynałam ją czytać. Bo jaka kontynuacja mogłaby być lepsza od Promyczka?). Co się jednak okazało?

Gus to historia o zagubieniu, ogromnej stracie i rozpaczy. Te straszne, choć piękne i dające nadzieje słowa dla mnie nie okazały się jednak pewnikiem, że ta książka będzie cudowna. Zagubienie, strata, rozpacz - wszystkie te słowa opisują właśnie głównego bohatera i jego poczytania przez blisko pół książki. Bowiem po tym, co wydarzyło się w Promyczku, Gus bardzo się zmienił. Według mnie niestety na gorsze. Wielokrotnie podczas lektury myślałam: "Co Ty człowieku najlepszego wyprawiasz?". I choć myśli te kierowałam właśnie do Gusa, równie dobrze mogłabym kierować  je do autorki: "Kim, coś Ty najlepszego zrobiła?". Do czego dążę - pół książki było opowieścią o pozbawionych emocji i uczuć działaniach Gusa - o alkoholu, narkotykach, papierosach i seksie. Zabrakło muzyki - znowu - a przecież wszystko działo się podczas trasy koncertowej.

W pewnej chwili chciałam książkę po prostu oddać z powrotem do biblioteki i nie męczyć się z nią dłużej. Pojawiła się jednak tajemnicza i niepozorna z początku Scout, a jej znajomość z Gusem wydawała mi się jedyną szansą na uratowanie tej historii. I faktycznie tak się stało.

Jest więc to historia o zagubieniu, stracie i rozpaczy. To historia, którą steruje ból i bezmoc. W tym wszystkim znalazła się jednak odrobina miłości i ciepła, jaką zawsze miała w sobie chociażby mama Gusa oraz również inni bohaterowie, a także sam Gus. Kim dała mu szansę się zrehabilitować i w końcu - tak, w końcu - pokazała jak ważna w życiu Gusa okazała się być muzyka.

Bez tego tragicznego początku, książka ta pewnie zostałyby jedynie cukierkową miłosną historią. Patrząc całościowo, książka ta traktuje o sile przyjaźni i miłości. Opowiada o ludziach, którzy mają ogromny wpływ na życie - na życie nie tylko Gusa i Scout, ale również wielu innych bohaterów.

Niestety ja w całości jej nie potrafię kupić... Gus miał w sobie ogromny potencjał, a momentami stawał się zwyczajnie mdlący, prosty, schematyczny. To nie tak, że ta książka jest zła. Po prostu nie porwała mnie tak jak Promyczek, a bohaterzy, których znałam wcześniej oraz ci nowi, nie zaskarbili sobie mojej sympatii. Pozostaje jednak wciągającą historią, którą mimo wszystko chce się czytać. Nie żałuję, że ją poznałam, ale z pewnością do niej nie powrócę.

niedziela, 1 października 2017

178. Podsumowanie września


Wrzesień dobiegł końca, a ja sama nie mam zielonego pojęcia jak szybko ten miesiąc minął. Udało mi się przeczytać aż 5 książek, z czego jestem dumna, bo miałam nadzieję, że jedna, no może dwie, to będzie najwięcej, na ile mnie będzie stać. Poprzez przesunięty termin obrony, znalazłam jednak więcej czasu na czytanie, a z kolei oficjalnie od dzisiaj zaczynam się już naprawdę uczyć. 30 stron materiałów? Kto nie da rady jak nie ja.

Wróćmy jednak myślami do tego pięknego, chłodnego września i różności książkowych, jakie poznałam. Podczas trzydniowego wypadu do Świnoujścia przeczytałam jedną z najbardziej wartościowych książek, jakie udało mi się w życiu poznać. Mowa tutaj o this modern love, o której kilka słów na blogu już tutaj pisałam. Następnie skończyłam Gusa, którym odrobinę się rozczarowałam. Bardzo przyjemnie czytało mi się tę książkę, ale jednak to nie było to samo, co Promyczek. W październiku coś więcej o nim na pewno na blogu się pojawi. W ramach klubu czytelniczego @czytajta (założonego przez Alicję i Klaudię) chwyciłam po Marinę i tutaj spotkało mnie naprawdę miłe zaskoczenie. Tego hiszpańskiego autora znałam jedynie Księcia mgły i po jakości tej książki od Mariny nie wymagałam za wiele. Książkę jednak zapamiętam i z przyjemnością będę wspominać, choć jest ona do bólu przesączona smutkiem. Ostatnio znalazłam chwilę czasu pomiędzy załatwianiem spraw na uczelni do egzaminu dyplomowego a pracą na krótkie zakupy. Wybrałam się między innymi do Empiku i znalazłam tam książkę, która interesowała mnie już od kilku tygodni. Mowa tutaj o Przewodniku ksenofoba. Finowie. Upolowałam ją za jedynie 14 złotych i od razu w tramwaju zaczęłam czytać. Skończyłam ją następnego dnia i była to humorystycznie napisała kopalnia wiedzy o samych Finach. O większości z tych rzeczy już wiedziałam lub gdzieś słyszałam, ale mimo tego na pewno z chęcią do tej lektury będę wracać. I dosłownie 30 września, kilka minut przed północą, skończyłam Podwieczność. Sama jeszcze nie wiem, co o niej myśleć. Nie zawiodłam się, ale też nie była to książką, którą będę długo pamiętać. Myślę, że coś więcej o niej na blogu wkrótce napiszę.

Na październik i całą jesień mam sporo ambitnych planów, o których możecie przeczytać tutaj.

A jak Wam się udał wrzesień? Co przeczytaliście? Jakie macie plany na październik?