niedziela, 31 grudnia 2017

190. Podsumowanie grudnia


Moja aktywność czytelnicza w tym miesiącu była porażająco mała. Czytałam w sumie nawet sporo (za każdym razem jadąc pociągiem oraz tramwajem do i z pracy, wieczorami albo w samochodzie), ale ostatecznie skończyłam zaledwie dwie książki. 

Pierwszej w ogóle nie byłam pewna. Księżniczka z lodu - kryminał - to dla mnie może nie coś nowego, ale z pewnością odmiennego od tego, co czytam zazwyczaj. Sama się sobie dziwię, że się za nią zabrałam, ale gdy już zaczęłam ją czytać, nie potrafiłam się od niej oderwać. Niesamowity klimat, tajemnice i bohaterowie... Wkrótce napiszę o tej pozycji coś więcej. 

Druga książka - Psiego najlepszego, czyli był sobie pies na święta - to wybór również nieoczekiwany, ale za to szybko przeczytany. Miałam ochotę na coś lekkiego w Święta i dzisiaj w pracy udało mi się ją skończyć. To była ciepła i przyjemna lektura. Moja opinia również na blogu na dniach się pojawi. 

Grudzień był dla mnie miesiącem intensywnym. Obowiązki jednak nie przeszkadzały mi aż tak, jak się mogłam spodziewać. Nie ukrywam - w tym miesiącu bardziej skupiłam się na oglądaniu seriali, które niesamowicie wciągają. Być może to jest przyczyną tak słabego wyniku. Jednakże mi to nie przeszkadza - wierzę, że styczeń i w zasadzie cały Nowy Rok będzie lepszy. Ale o tym więcej w podsumowaniu roku 2017... Trzymajcie się ciepło!

środa, 20 grudnia 2017

189. Peter Wohlleben - Sekretne życie drzew


Kto nie słyszał o Sekretnym życiu drzew autorstwa Petera Wohllebena? Ta pięknie, minimalistycznie wydana książka dostępna również w wersji ilustrowanej obiegła z hukiem świat i wywołała niemałe zamieszanie. O twórczości autora mówią teraz wszyscy i niemal każdy czytelnik pragnie posiadać w swojej biblioteczce książki pisarza (których w całym cyklu ukazały się aż trzy - łącznie z najnowszą, niedawno wydaną, niosącą tytuł: Nieznane więzi natury).

Wohlleben z zawodu jest leśnikiem z długoletnim doświadczeniem. Sekretne życie drzew napisał więc przede wszystkim z pasji kierowany zainteresowaniem tym, co faktycznie dzieje się w lesie pomiędzy drzewami. A wbrew pozorom, dzieje się naprawdę sporo. Zdziwilibyście się, jak wiele drzewa mają do zaoferowania swoim podopiecznym oraz jaką ogromną pracę muszą wnieść, by przetrwać.

Ja po książkę sięgnęłam przede wszystkim z ciekawości, a dzięki portalowi CZYTAJPL nadarzyła się ku temu idealna okazja. Przez całe 30 dni listopada, skanując kod QR z plakatów zamieszczonych na przystankach autobusowych i tramwajowych czytelnik mógł pobrać za darmo kilkanaście popularnych książek, wśród których znalazła się właśnie opiniowana przeze mnie teraz pozycja.

Do samego końca nie byłam pewna o czym właściwie ta książka opowiada i póki się nie przekonałam, nie mogłam uwierzyć, że jest ona faktycznie, po prostu o drzewach. Byłam pewna, że drzewa będą tutaj symbolem czegoś, a całość będzie niosła ze sobą głębszy sens, ale nie. Sekretne życie drzew jest po prostu książka przyrodniczą. Nie neguję tego, że jest ona wyjątkowa i ma powody, by wzbudzać uwagę czytelnika, ale nadal nie mogę zrozumieć, w jaki sposób odniosła ona tak duży sukces. Przez cały czas, gdy jej słuchałam (bo w większości odtwarzałam ją w drodze do pracy w słuchawkach) i momentami również czytałam, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stykam się z podręcznikiem do przyrody. Pięknie napisanym, nie powiem, że nie, ale to nadal dla mnie była książka przedstawiająca suche fakty o rozwoju drzew, symbiozie, o tym, jak rosną i w jaki sposób mogą przetrwać, rywalizując lub nie z sąsiadującymi roślinami i tworząc ogromne więzi porównywalne do tych międzyludzkich.

W związku z tym bardzo ciężko mi ją jednoznacznie ocenić i oficjalnie po prostu powstrzymam się od jej oceny. Sekretne życie drzew jest przepięknie wydane oraz równie pięknie napisane - z pasją i wiedzą, której autorowi nie można odebrać. To nie jest jednak temat, który byłby pokrewny z moimi zainteresowaniami, a przez to muszę z ciężkim sercem stwierdzić, że jej słuchanie mnie najzwyczajniej nudziło (dlatego również próbowałam ją czytać, ponieważ z początku moje znudzenie "zwalałam" na fakt, że mam do czynienia z audiobookiem, a nie tradycyjną książką). Bardzo chętnie natomiast poznam Duchowe życie zwierząt, wierząc że Peter Wohlleben napisał je z równie ogromną pasją.

środa, 13 grudnia 2017

188. 5 rzeczy, które książkoholik pragnie znaleźć pod choinką


Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami, a razem z tym maleje nam czas do przygotowania fantastycznego prezentu dla drugiej osoby. Co można położyć pod choinkę osobie kochającej książki? Pomysłów może być naprawdę wiele. Ja wybrałam 5, z których po prostu sama bym się najbardziej cieszyła.

Książka
Rzecz najbardziej oczywista, a darczyńca ma w czym wybierać. Półki w księgarniach uginają się od papierowych lektur, a te internetowe wydają się nie mieć końca. Wybór natomiast wcale nie musi być przez to przypadkowy. Możecie kupić pozycję, o której Wasz przyjaciel marzy lub wybrać klimatyczną, świąteczną nowość wydawniczą, dzięki której co roku z pewnością będzie sobie o Was przypominał. Ale to wybór najprostszy. Prawdziwą perełką będzie inne wydanie książki, którą ta osoba posiada i uwielbia - wybierzcie te kolekcjonerskie lub wydane w innym języku.

Zakładka do książki
A najlepiej kilka takowych, bo który czytelnik ich nie używa (a taki jak ja nawet kilku jednocześnie)? Zaprojektujcie je sami i dajcie do wykonania innej osobie lub po prostu wykonajcie je samodzielnie. Postawcie na taki motyw, który z pewnością spodoba się obdarowanej osobie. Lubi minimalizm? Wystarczy zakładka z cytatem z ulubionej książki. Dorysujcie liście, gałęzie albo śnieżynki, a każda "sroka" zwróci na nią uwagę. Dla mniej wprawionych manualnie - polecam zakładki wykonane przez inne osoby (jak, np. te ze zdjęcia wykonane przez Tojko). Znajdziecie ich mnóstwo w Internecie, a szczególnie na Instagramie. Jeśli boicie się, że przesyłka nie dojdzie już na czas, wybierzcie się do księgarni. Przy kasie znajdziecie mnóstwo takich gadżetów.

Kubek z kawą lub herbatą
Kto nie lubi czytać w towarzystwie zaparzonej kawy lub gorącej herbaty? Najlepiej znajdzie kubek z książkowym motywem i dokupcie do tego opakowanie kawy lub herbaty, albo dwóch tych rzeczy jednocześnie. Ja sama uwielbiam taki drobne, a jak miłe podarunki. Wy zapewne również, więc taki drobny, ale piękny prezent ucieszy także Waszych przyjaciół.

Świeczka
W jesienne i zimowe wieczory u mnie świeczki palą się niemal non stop. Znajdziecie mnóstwo oryginalnych świeczek o pięknych zapachach (sama polecam niezastąpione Yankee Candle!). Ostatnio spotkałam się również ze świeczkami, których zapach został stworzony pod konkretną książkę. Czy to nie cudowny pomysł na prezent?

Ramka z cytatem z książki
Bardzo prosty w wykonaniu i tani prezent. Wystarczy jedynie kupić ramkę w odpowiednim rozmiarze, wybrać cytat i wydrukować go - może być po prostu napisany, a jeśli macie czas i zdolności - ozdóbcie go w programie graficznym. Z pewnością efektownie będzie wyglądać powieszony w sypialni nad łóżkiem lub w salonie.

Mam nadzieję, że któryś z tych pomysłów przypadnie Wam do gustu i okaże się miłą niespodzianką dla drugiej osoby. Koniecznie sami dajcie znać, co sprezentujecie Waszym przyjaciołom!

czwartek, 7 grudnia 2017

187. HIM. O tym jak miłość splotła się ze śmiercią


Spełniłam swoje jedno marzenie. Zwykle ich nie mam, bo marzenia są dla mnie rzeczą neirealną, nie do spełnienia. Mam cele, do których dążę, ale marzenia? Nie śmiem ich mieć. Jednak jedno uroiło się w mojej głowie już bardzo dawno temu - koncert HIM. 8 marca, gdy udało mi się kupić dwa bilety na płytę, nadal nie wierzyłam, że już są, że to jest prawda. Nie docierało to do mnie, gdy listonosz przyniósł mi kopertę z logo klubu, gdy stałam pod Stodołą, mając przed sobą ok. 300 osób i słysząc próbę Finów oraz gdy stanęłam właściwie pod samą sceną, na której dumnie stał metalowy heartagram. Nie wierzyłam, gdy zespół wyszedł na scenę i chyba nadal do mnie nie dociera to teraz - dzień po koncercię, gdy piszę ten wpis, że moje ogromne, nierealne marzenie się spełniło.

HIM pokochałam miłością bezgraniczną już od usłyszenia pierwszych dźwięków The Funeral of Hearts. Teledysk mogę uznać natomiast za taką wisienkę na torcie, która idealnie wpasowuje się w moje klimaty. Jest to zdecydowanie moja ulubiona piosenka, którą zespół wykonuje na zakończenie koncertów, czyniąc z nich magię - nieważne jak ostatecznie wychodzą wokalnie i muzycznie. Możecie więc tylko wyobrazić sobie mój uśmiech od ucha do ucha, gdy zobaczyłam  jeden z pierwszych koncertów pożegnalnej trasy i usłyszałam jaki utwór wykonują na samych końcu. The Funeral of Hearts jest perfekcyjnym uwiecznieniem ich występów i choć wydawać by się mogło niemożliwym - pasuje jeszcze bardziej do tych ostatnich, pożegnalnych koncertów.

Przez ostatnie trzy lata studiów starałam się być na bieżąco z muzykami, ale otwierałam się na nowych wokalistów i nowe zespoły. I choć HIMa słuchałam rzadziej, nie dało się ukryć, że to oni zajmują szczególne miejsce w moim sercu. Tworzyli coś szczególnego, a z tego, co opowiadał mi mój ś.p. kolega (który wspólnie z tatą z nimi kilka - kilkanaście lat temu pracował), byli naprawdę świetnymi ludźmi i paczką prawdziwych przyjaciół.

Traktowałam jako żart ogłoszenie przez nich, że to koniec. Rozpłakałam się pamiętnego wieczora, a zasnęłam przy dźwiękach mocnej gitary Linda, basu Miga, klawiszy Burtona, perkusji - jeszcze - Gasa i oczywiście wokalu Villego. Po jakimś czasie przyjęłam jednak tę informację do wiadomości i trzymając bilety na koncert ucieszyłam się. Uświadomiłam sobie bowiem, że wszystko, co dotychczas zrobili, było prawdziwe. Że nie chcą oszukiwać miliona fanów i tworzyć czegoś przeciętnego, co nie będzie wychodziło szczerze z ich serca i wolą zamknąć jedne drzwi w punkcie idealnym. Tak, w temacie miłości i śmierci powiedzieli już wszystko, co mogli.

To, co działo się na koncercie zachowam w pamięci do końca moich dni. Już teraz wiem, że żaden występ nie pobije tego w warszawskiej Stodole 28.11.2017 r. Nie mam z tamtego wieczora zbyt wielu zdjęć czy nagrań. Wiedziałam, że wszystko pojawi się jeszcze tego samego dnia w Internecie. Ja natomiast w całości wolałam się skupić na tym, co dochodziło ze sceny, pod którą stałam.

Zwykle cicha dziewczyna, wtedy otwarcie śpiewała wszystkie piosenki i z całego serca krzyczała z tłumem: "dziękujęmy!". A moment, gdy przy pierwszych dźwiękach When Love and Death Embrace, klaszcząc do rytmu nad głową, Ville spojrzał w moim kierunku, ukłonił się i powiedział "thank you" z tym jedynym w swoim rodzaju uśmiechem, będę miała przed oczami do końca życia.

sobota, 2 grudnia 2017

186. Podsumowanie listopada


Listopad był dla mnie trudnym miesiącem. Jednocześnie najgorszym i najlepszym w - nie boję się stwierdzić - moim całym życiu. Czytałam bardzo mało. Ze względu na wypadek mamy ostatnie dnie spędzałam w szpitalu, a moje życie w domu wygląda teraz zupełnie inaczej.

Ale spełniłam swoje jedno marzenie. Pojechałam do Warszawy i brałam udział w prawdopodobnie najbardziej magicznym koncercie. Na HIM czekałam długo i w końcu mogę powiedzieć, że to stało się prawdą. Więcej o HIM przygotowałam jednak dla Was w osobnej notce, którą na dniach opublikuję. Miałam tyle do opowiedzenia o tej fińskiej grupie, że już w podróży powrotnej ze stolicy napisałam całość.

Wróćmy jednak do książek, których nie będzie tutaj za wiele. Przeczytałam dwie, a szczerze mówiąc właściwie jedną. Króla szczurów skończyłam na samym początku listopada, a na blogu pojawiła się już recenzja. Natomiast książką przeczytaną w całości w listopadzie było Sekretne życie drzew, które interesowało mnie już od dawna. Coś więcej o tej książce w grudniu z pewnością napiszę.

I to byłoby wszystko, jeśli chodzi o listopad. Miałam ogromne plany, jednak życie je nieco zmieniło. Mam jednak nadzieję, że w grudniu znajdę więcej czasu na lektury.

A co Wy przeczytaliście w listopadzie?

wtorek, 21 listopada 2017

185. Artur Górski - Po prostu zabijałem


O książce Artura Górskiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Stanowiła ona jedynie dodatek do całości zamówionych od Karoliny książek. Nawet nie odczuwałam potrzeby, by prędko po nią sięgnąć, ale ostatecznie szukałam na swojej półce czegoś krótkiego i szybko wciągającego. Chwyciłam po Po prostu zabijałem i - dosłownie - pochłonęłam ją w drodze do przyjaciółki i podróży powrotnej.

Po prostu zabijałem jest historią seryjnego polskiego mordercy, którego poznajemy w Polsce za czasów Gierka, gdy był jeszcze nastolatkiem mało popularnym w szkolne i można by się było pokusić o stwierdzenie, że nie kochanym przez matkę i ojczyma. Jest opowieścią więźnia o tym, co się wydarzyło od czasu jego pierwszego zabójstwa i pierwszych kradzieży.

Nie wszystkim może to przypaść do gustu, a wielu pewnie uzna to za druzgocący minus tej pozycji, ale moim zdaniem fakt, o którym zaraz napiszę jest jej ogromną zaletą. Mianowicie - autor nie przedstawia, nie podaje nam na tacy portretu psychologicznego mordercy. Nie mówi, jaki on jest, co go motywuje. Czytelnik tak naprawdę podczas czytania sam musi wywnioskować i jedynie może się domyślać, co było głównym powodem do tego, że człowiek ten zabijał przypadkowe osoby.

Właśnie dzięki temu (celowemu lub nie) zabiegowi książka ta skłania do ogromnych przemyśleń o życiu i drugim człowieku, a według mnie jest to jedna z najważniejszych zalet czytania.

Ostatnio bardzo lubię sięgać po tego typu tematy w literaturze. Ta trafiła w moje ręce zupełnie przypadkiem i nie żałuję, że to właśnie ją dobrałam do swojego zamówienia. Jest napisana bardzo przyjemnych piórem (czego zresztą obawiałam się najbardziej ze względu na polskiego autora, za którymi nie przepadam) i wciąga już od pierwszej strony. Cieszę się, że nie zniechęciłam się do niej, czytając wcześniej mało pozytywne o niej opinie. Wam również polecam (jeśli takie tematy Was ciekawią lub interesują) samemu przekonać się, czy książka Artura Górskiego jest warta poświęconego na przeczytanie jej czasu. Mnie mile zaskoczyła sama książka jako całokształt oraz fakt, że została napisana przez Polaka. Kto wie, może w końcu się przekonam i częściej będę sięgać po twórczość naszych rodowitych pisarzy.

sobota, 11 listopada 2017

184. James Clavell - Król szczurów


Do Króla szczurów już od początku byłam nastawiona sceptycznie. Wierzyłam przyjacielowi z pracy (od którego zresztą książkę pożyczyłam i na którego poleceniach nigdy się nie zawiodłam) w zapewnienia, że to jest prawdziwe dzieło literackie, które po prostu muszę przeczytać, ale nie ukrywałam się ze swoim kręceniem nosem. Fakt, tematyka II wojny światowej pasowała mi jak najbardziej, ale już to, że wydarzenia działy się w Azji niekoniecznie.

Król szczurów jest historią jeńców wojennych opartą na faktach. Traktuje ona o życiu codziennym w japońskim obozie Czangi w Singapurze, w którym to przebywają amerykańscy, angielscy i australijscy żołnierze walczący przeciw Japonii w wojnie o Pacyfik. Ich codziennie życie obozowe nierzadko przypomina to w znanych nam niemieckich obozach koncentracyjnych. Dostają oni marne racje żywnościowe, mieszkają w niehumanitarnych warunków w barakach i zmuszani są do ciężkiej pracy przy wyrąbie drzew.

Nieprzypadkowy jest tutaj tytuł książki. Tytułowe szczury (czyli więźniowie) są symbolem sprytu i walki, którą wygrywa silniejszy, a czasami ten, który ma więcej szczęścia. Wydarzenia natomiast dzieją się w kręgu jednego z głównych bohaterów, czyli Króla – amerykańskiego żołnierza, który dzięki kombinacjom i sprytowi zapewnia sobie jako takie warunki do życia – chociażby więcej jedzenia, miejsca do spania oraz pieniędzy.

Długo zastanawiałam się, czy o Królu szczurów w ogóle cokolwiek napisać. Ta książka jest po prostu tak doskonała, że byłam (i nadal jestem) zdania, że co napiszę, będzie to zbyt mało, by wyrazić moje zachwyty nad tą pozycją. Zdaję sobie sprawę, że przez swoje złe nastawienie do niej, z początku nie mogłam się „zmusić” do jej czytania. Choć od razu bardzo spodobał mi się styl pisania autora i fakt, że zdecydowanie nie będzie to kolejna błaha książka, to jednak mówiłam jej nie. Byłam jednak ciekawa, co mój przyjaciel takiego w niej widzi i skąd biorą się wszystkie pozytywne opinie o niej. Teraz już wiem. Długo nie mogę otrząsnąć się po tym, jak ta historia się skończyła, co takiego się w niej wydarzyło i jak dobrze psychologicznie skonstruowane są tutaj postacie. Ilość metafor, symboli i motywów zwala z nóg i jestem pewna, że długo nie chwycę po drugą taką – idealną – powieść.

Momentami jest drastyczna, momentami bawi, momentami szokuje. Ma wszystko to, co moim zdaniem powinna zawierać dobra literatura. Choć nie jest lekka, wciąga i sprawia, że nie można się od niej oderwać. Myślę, że sami powinniście przekonać się jak James Clavell zbudował tę opowieść i skonstruował postacie. Króla szczurów bowiem powinien choć raz w swoim życiu przeczytać każdy. 

czwartek, 2 listopada 2017

183. Podsumowanie października


Październik minął, a razem z nim - mam wrażenie - prawdziwa jesień. Zrobiło się buro, zimno i ponuro (nie, żebym narzekała, bo uwielbiam zarówno mokrą jesień, jak i szarą zimę), a po zmianie czasu dni po prostu przeleciały mi przez palce. Rozpoczynałam pracę, gdy było jeszcze ciemno i w ciemnościach wracałam już do domu. Po obronie miałam sporo do nadrobienia w domu, a przez to na czytanie znajdowałam bardzo niewiele czasu. Ale coś tam się jednak znalazło.

Przeczytałam trzy książki. Bardzo spodobała mi się Girl online Zoelli, której może za często nie oglądam, ale regularnie czytuję bloga. Lekkie pióro i ciekawa historia (nic fenomenalnego, ale za to jak przyjemnego) sprawiły, że pierwsze wieczory w październiku to właśnie jej poświęcałam czas. W drodze do i od przyjaciółki przeczytałam Po prostu zabijałem Artura Górskiego. Kupiłam ją całkiem niedawno (wspominałam o niej w nowościach tutaj) i nie obiecywałam sobie zupełnie niczego w stosunku do niej. Dostałam naprawdę wciągającą lekturę, momentami nieprawdopodobną i straszną, a chwilami - o dziwo - śmieszną. Więcej o niej na pewno w listopadzie na blogu się pojawi. Na koniec skończyłam (bo większości przeczytałam ją już we wrześniu) Rzeźnię numer pięć Vonneguta, o której usłyszałam na Instagramie w klubie książkowym Alberta Rosende'a @rosendereads. To dość inne, ale fascynujące, spojrzenie na wojnę i zupełnie inna forma w ogóle książek o tematyce wojennej. Z początku może wydawać się dziwna i mało ciekawa formą, ale to naprawdę wartościowa książka. Polecam z całego serca! A gdyby nie wspominane obowiązki, z pewnością skończyłabym jeszcze Króla szczurów, którego czytam baaaardzo wolno, ale którego uwielbiam całym sercem. Książkę ów, po napisaniu tego posta, na pewno skończę no i zaliczę do lektur listopadowych.

Jak Wam minął ten początek i zarazem koniec jesieni? Co przeczytaliście? Jakie macie plany na listopad?

wtorek, 24 października 2017

182. Ransom Riggs - Osobliwy dom Pani Peregrine


Osobliwy dom Pani Peregrine dorwałam przypadkiem w księgarni w Karpaczu podczas moich zeszłorocznych wakacji. Byłam tam raz i szczerze - nie byłam do tej książki przekonana. Za drugim razem już ją kupiłam z myślą, że jak mi się nie spodoba, to po prostu ją sprzedam. Po powrocie jak zwykle książkę odłożyłam na półkę i zaczęłam czytać miesiąc później. Rok musiał natomiast minąć zanim w ogóle ją skończyłam. Czy to znaczy jednak, że była aż tak zła?

Młody Jacob Portman na własne oczy widzi śmierć dziadka. Chłopak już w dzieciństwie poznaje dziwne i nieprawdopodobne historie dziadka o potworach, ale zaczyna wierzyć mu dopiero w momencie, gdy na własne oczy widzi potworną kreaturę przy jego zwłokach. Nie mogąc pogodzić się z jego śmiercią postanawia poznać tajemnicę, jaką skrywał ten stary człowiek i udaje się z ojcem na wyspę, gdzie zawędruje do starego, osobliwego domu...

Osobliwy dom Pani Peregrine intrygował mnie od dawna głównie ze względu na przepiękne wydanie. Tajemnicze, niemal straszne zdjęcia, sprawiające, że wzdłuż kręgosłupa przebiega zimny dreszcz, gdy się na nie patrzy. Miła oku czcionka i jeszcze milsze rozpoczęcia rozdziałów utrzymane razem ze zdjęciami w spójnej kolorystyce. No i tematyka samej książki, obok której chyba jednak nie można przejść obojętnie. Ale czy faktycznie historia nie blednie przy tak pięknym wydaniu czy jednak trzyma podobny poziom?

Początkowo byłam zawiedziona. Pierwsze sto stron czytałam dłużej niż pół roku... Kilka stron i książka z powrotem wędrowała na półkę. Miałam już moment, gdy w ogóle nie chciałam do niej wracać. Oprócz opisanych wyżej zdarzeń, które wprowadzają do właściwej historii, nie działo się nic więcej. Co prawda język był poprawny i ciekawy, ale nie na tyle, by zachęcać mnie do ciągłego czytania. Za Osobliwy dom Pani Peregrine zabrałam się porządnie dopiero tego lata w myśl swojej zasady, że przeczytam do końca wszystkie swoje książki, bo może jednak coś się zmieni.  I faktycznie, zmieniło się, gdy tylko Jacob poznał na żywo osobliwych mieszkańców domu. 

Jeśli więc książki jeszcze nie znacie, przymknijcie oko na pierwsze kilkadziesiąt stron, bo później jest już znacznie lepiej. Historia wciąga, a na każdej stronie coś się dzieje. Akcja prze do przodu, Jacob razem z czytelnikiem poznaje nowe rewelacje, które szokują i sprawiają, że Osobliwy dom Pani Peregrine chce się czytać dalej. Odkryjecie tajemnice świata, w którym żyje ten młody bohater i wspólnie z nim będziecie musieli pogodzić się z faktem, że nawet własny dom nie jest azylem bezpieczeństwa.

Riggs zadbał tutaj o każdy detal, a przede wszystkim o bohaterów. Urzekła mnie tutaj niejednoznaczna relacja damsko-męska, która moim zdaniem niebezpiecznie balansuje na granicy moralności i dobrego smaku. Może nie polubiłam się z Jacobem, ale mieszkańcy domu i sama osoba Pani Peregrine spokojnie mi to nadrabiają. 

Czy ta książka jest straszna tak jak obiecują? Nie, w ogóle. Jest intrygująca, fantastyczna, ciekawa, pełna akcji i tajemnic, ale z pewnością nie straszna. Tutaj wydanie - szczególnie zdjęcia - przyprawiają o ciarki, ale nie sama historia. 

poniedziałek, 16 października 2017

181. Nowości w biblioteczce


Każdy ma w życiu lepsze lub gorsze nałogi. Począwszy od papierosów i alkoholu, a skończywszy na masowym kupowaniu ubrań czy jedzeniu. Nie oceniam. Sama mam swoje. Kosmetyki, przybory do rysowania i drodzy Państwo, książki. Bo to o nich tutaj mowa. 

Ostatnio przybyło do mnie 10 nowych książek. Czy ja niedawno nie pisałam o tym, że mój regał pęka w szwach? Nie wiem, gdzie miałam więc głowę, że kupiłam aż tyle, ale dzięki temu odkryłam swoją nową umiejętność. Te 10 książek z mniejszymi i większymi problemami na swoich półkach zmieściłam. Co więcej, znalazły się jeszcze szczeliny na dwie kolejne...

Z krótkiej wizyty w poznańskim Empiku wyszłam z dwoma naprawdę tanimi jak na ten sklep zdobyczami. Przewodnik ksenofoba. Finowie oraz The wizard of Of upolowane tam za nieco ponad 20 złotych to nie lada wyczyn. 

Z kolei Karolina z bloga Papierowe Miasta organizowała (z tego co wiem, to nadal trwa także gorąco polecam!) wyprzedaż biblioteczki i za niską cenę udało mi się kupić aż 8 książek. Możecie więc tylko sobie wyobrazić moją radość, gdy ta paczka do mnie przybyła. Od razu zwróciłam uwagę na Dom Hitlera, natomiast ostatecznie to Listy Napoleona i Józefiny przypieczętowały moją decyzję o zakupie. Ta książka chodzi już za mną od jakiegoś czasu i nie mogę się doczekać aż po nią sięgnę (a z racji tego, że w szczęśliwy piątek 13. się śpiewająco obroniłam, to czasu na czytanie mam teraz aż nadto). Playlist for the Dead to nie jest mój must have, ale szczerze - chcę się przekonać na własnej skórze, czy ta książka faktycznie jest taka dobra lub taka słaba, bo opinie czytałam o niej przeróżne. Najpiękniejszą pozycją jest zdecydowanie tutaj Gniazdo, o którym - o zgrozo! - przy każdym swoim zamówieniu z innych stron zwyczajnie zapominałam. Widocznie to był znak, że książkę musiałam odkupić właśnie od Karoliny. Przy okazji dobrałam sobie także Endgame. Wezwanie oraz Klucz niebios. Za taką cenę żal nie skorzystać. No i dwie zupełnie randomowe książki, czyli Powrót władcy wampirów i Po prostu zabijałem. Nie oczekuję od nich za wiele, ale mam nadzieję, że nie będą złe.

A co nowego przybyło do Waszych biblioteczek? O jakie lektury powiększyliście swoje kolekcje?

niedziela, 8 października 2017

180. Carlos Ruiz Zafón - Marina


Zafón od zawsze był dla mnie tajemnicą. Z jednej strony byłam ciekawa jego książek, z drugiej nie bardzo zachęcały mnie historie dziejące się w Hiszpanii. Nie potrafię do końca wytłumaczyć tej niechęci, ale z hiszpańskimi pisarzami mam chyba po prostu ten sam problem co z polskimi...

Jakiś czas temu przeczytałam Księcia mgły i choć książka mi się podobała, to warsztat pisarski, sama historia i postacie dawały sporo do życzenia. Niedawno dostałam jednak od mamy Marinę. Odłożyłam ją na półkę z myślą, że "kiedyś ją przeczytam", ale nadarzyła się idealna ku temu okazja. W klubie czytelniczym @czytajta, prowadzonym przez Klaudię i Alicję, to właśnie Marina jest książką do przeczytania we wrześniu i październiku. Więc kiedy, jak nie teraz?

Zafón zabiera czytelnika w podróż po osobliwej, tajemniczej i - o dziwo - pięknej Barcelonie z XX wieku. Głównym bohaterem jest tutaj Óskar Drai, który wymykając się z internatu, spaceruje i odkrywa zakątki tego miasta. Pewnego dnia zawędrował on do starego domu, gdzie spotkał właśnie Marinę i jej ojca. Od tego czasu to Marina towarzyszy mu w wędrówkach. Prowadzi go na cmentarz Sarria, gdzie spotykają damę ubraną w czerń, która raz w miesiącu odwiedza bezimienny grób z symbolem czarnego motyla wyrytym na pomniku. Śledząc ją, odkryją historię mrożącą krew w żyłach i tajemnice kryjące się w podziemiach i starych, opuszczonych budynkach Barcelony. Sam motyl natomiast nie pozostanie zwykłym symbolem wyrytym na nagrobku...

Óskar to dobry chłopak, który w swoim życiu pragnie przygód. Zafón wykreował go na taką bezpieczną postać, którą z pewnością polubią czytelnicy. Niewątpliwie jednak to Marina dała ducha tej książce. Jej pojawienie się dało magiczny element, którego brakowało mi na samym początku. Jej relacja z Óskarem jest niewinna, czysta, dziewczęca, ale przez to naprawdę ciekawie stworzona.

Marina została napisana z myślą o młodym odbiorcy. I o ile Król mgieł faktycznie taki jest, o tyle ta pozycja dla mnie jest skierowana do osób w każdym wieku. W mojej opinii młody czytelnik może nieco zagubić się w natłoku wydarzeń i ilości wątków (sama momentami miałam z tym problem), a przez to nie docenić ogromu zaangażowania i pracy, jaką musiał włożyć w tę książkę autor.

Nie jest to może literatura najwyższych lotów, ale nie jest to płytka opowiastka. Zafón bardzo dobrze operował tutaj słowem i przede wszystkim po mistrzowsku wykreował postacie. Óskar i Marina to tylko dwójka z nich. Moje serce skradł natomiast tata Mariny, dla którego córka była kochaną dziewczynką i jedyną miłością po stracie ukochanej. W Marinie natomiast spodobała mi się jej troska o ojca, która jest naprawdę niesamowita. To zachowanie godne podziwu. Dziewczyna natomiast do ostatnich stron pozostawała tajemnicą. Ja uwielbiam właśnie w taki nieoczywisty sposób wykreowane postacie, dlatego za to do Zafóna ślę ogromne brawa.

Po lekturze mam bardzo pozytywne odczucia. Marina przyniosła mi chęć na poznanie innej twórczości Zafóna, a przede wszystkim przywróciła mi wiarę w twórczość tego pisarza. 

czwartek, 5 października 2017

179. Kim Holden - Gus


Moja przygoda z Kim Holden rozpoczęła się zupełnie przypadkiem. W trakcie czytania Promyczka zupełnie przypadkiem znalazłam w bibliotece Gusa. W pierwszej części to właśnie ten chłopak okazał się być moim ulubionym bohaterem i ze względu na niego chwyciłam i wypożyczyłam drugą część. Wtedy jednak nie byłam jeszcze pewna, czy w ogóle go przeczytam, bo prawdę mówiąc Promyczek wtedy wydawał mi się być grubo przeciętny. Koniec końców okazał się być czymś fenomenalnym, więc z ogromnymi oczekiwaniami rozpoczęłam czytać Gusa.

Gus to nic innego jak kontynuacja historii z Promyczka, tym razem opowiadania z punktu widzenia Gusa i później również Scout - dziewczyny, która poznała tego rockowego piosenkarza i gitarzystę przy okazji pracy podczas trasy koncertowej jego zespołu.

Naprawdę mocno trzymałam kciuki i miałam ogromne nadzieję, że ta książka się uda. Mało tego - że będzie po prostu lepsza (choć teraz sama nie wiem, co sobie myślałam, gdy rozpoczynałam ją czytać. Bo jaka kontynuacja mogłaby być lepsza od Promyczka?). Co się jednak okazało?

Gus to historia o zagubieniu, ogromnej stracie i rozpaczy. Te straszne, choć piękne i dające nadzieje słowa dla mnie nie okazały się jednak pewnikiem, że ta książka będzie cudowna. Zagubienie, strata, rozpacz - wszystkie te słowa opisują właśnie głównego bohatera i jego poczytania przez blisko pół książki. Bowiem po tym, co wydarzyło się w Promyczku, Gus bardzo się zmienił. Według mnie niestety na gorsze. Wielokrotnie podczas lektury myślałam: "Co Ty człowieku najlepszego wyprawiasz?". I choć myśli te kierowałam właśnie do Gusa, równie dobrze mogłabym kierować  je do autorki: "Kim, coś Ty najlepszego zrobiła?". Do czego dążę - pół książki było opowieścią o pozbawionych emocji i uczuć działaniach Gusa - o alkoholu, narkotykach, papierosach i seksie. Zabrakło muzyki - znowu - a przecież wszystko działo się podczas trasy koncertowej.

W pewnej chwili chciałam książkę po prostu oddać z powrotem do biblioteki i nie męczyć się z nią dłużej. Pojawiła się jednak tajemnicza i niepozorna z początku Scout, a jej znajomość z Gusem wydawała mi się jedyną szansą na uratowanie tej historii. I faktycznie tak się stało.

Jest więc to historia o zagubieniu, stracie i rozpaczy. To historia, którą steruje ból i bezmoc. W tym wszystkim znalazła się jednak odrobina miłości i ciepła, jaką zawsze miała w sobie chociażby mama Gusa oraz również inni bohaterowie, a także sam Gus. Kim dała mu szansę się zrehabilitować i w końcu - tak, w końcu - pokazała jak ważna w życiu Gusa okazała się być muzyka.

Bez tego tragicznego początku, książka ta pewnie zostałyby jedynie cukierkową miłosną historią. Patrząc całościowo, książka ta traktuje o sile przyjaźni i miłości. Opowiada o ludziach, którzy mają ogromny wpływ na życie - na życie nie tylko Gusa i Scout, ale również wielu innych bohaterów.

Niestety ja w całości jej nie potrafię kupić... Gus miał w sobie ogromny potencjał, a momentami stawał się zwyczajnie mdlący, prosty, schematyczny. To nie tak, że ta książka jest zła. Po prostu nie porwała mnie tak jak Promyczek, a bohaterzy, których znałam wcześniej oraz ci nowi, nie zaskarbili sobie mojej sympatii. Pozostaje jednak wciągającą historią, którą mimo wszystko chce się czytać. Nie żałuję, że ją poznałam, ale z pewnością do niej nie powrócę.

niedziela, 1 października 2017

178. Podsumowanie września


Wrzesień dobiegł końca, a ja sama nie mam zielonego pojęcia jak szybko ten miesiąc minął. Udało mi się przeczytać aż 5 książek, z czego jestem dumna, bo miałam nadzieję, że jedna, no może dwie, to będzie najwięcej, na ile mnie będzie stać. Poprzez przesunięty termin obrony, znalazłam jednak więcej czasu na czytanie, a z kolei oficjalnie od dzisiaj zaczynam się już naprawdę uczyć. 30 stron materiałów? Kto nie da rady jak nie ja.

Wróćmy jednak myślami do tego pięknego, chłodnego września i różności książkowych, jakie poznałam. Podczas trzydniowego wypadu do Świnoujścia przeczytałam jedną z najbardziej wartościowych książek, jakie udało mi się w życiu poznać. Mowa tutaj o this modern love, o której kilka słów na blogu już tutaj pisałam. Następnie skończyłam Gusa, którym odrobinę się rozczarowałam. Bardzo przyjemnie czytało mi się tę książkę, ale jednak to nie było to samo, co Promyczek. W październiku coś więcej o nim na pewno na blogu się pojawi. W ramach klubu czytelniczego @czytajta (założonego przez Alicję i Klaudię) chwyciłam po Marinę i tutaj spotkało mnie naprawdę miłe zaskoczenie. Tego hiszpańskiego autora znałam jedynie Księcia mgły i po jakości tej książki od Mariny nie wymagałam za wiele. Książkę jednak zapamiętam i z przyjemnością będę wspominać, choć jest ona do bólu przesączona smutkiem. Ostatnio znalazłam chwilę czasu pomiędzy załatwianiem spraw na uczelni do egzaminu dyplomowego a pracą na krótkie zakupy. Wybrałam się między innymi do Empiku i znalazłam tam książkę, która interesowała mnie już od kilku tygodni. Mowa tutaj o Przewodniku ksenofoba. Finowie. Upolowałam ją za jedynie 14 złotych i od razu w tramwaju zaczęłam czytać. Skończyłam ją następnego dnia i była to humorystycznie napisała kopalnia wiedzy o samych Finach. O większości z tych rzeczy już wiedziałam lub gdzieś słyszałam, ale mimo tego na pewno z chęcią do tej lektury będę wracać. I dosłownie 30 września, kilka minut przed północą, skończyłam Podwieczność. Sama jeszcze nie wiem, co o niej myśleć. Nie zawiodłam się, ale też nie była to książką, którą będę długo pamiętać. Myślę, że coś więcej o niej na blogu wkrótce napiszę.

Na październik i całą jesień mam sporo ambitnych planów, o których możecie przeczytać tutaj.

A jak Wam się udał wrzesień? Co przeczytaliście? Jakie macie plany na październik?

sobota, 23 września 2017

177. Jesienne książki

Nigdy nie wiem, jak to jest z pierwszymi dniami pór roku. Zawsze jednak trzymam się tego, czego nauczono mnie jeszcze w przedszkolu. Więc, choć wszyscy już od wczoraj trąbią, że mamy pierwszy dzień jesieni, ja świętuję to dopiero dzisiaj - 23 września.

W związku z tym przychodzę do Was dzisiaj z książkami, które mam w planach tej jesieni przeczytać. Uzbierał się tego mały stosik, a większość z nich mieliście już na tym blogu okazję w nowościach oglądać. Przeglądając książki na swoim regale, wybrałam te, które najszybciej chcę poznać i których jestem pewna, że umilą mi chłodne, jesienne wieczory przy mocnej kawie lub gorącej herbacie. 


Gdy teraz patrzę na ten stosik, widzę, że wybrałam bardzo mało lekkich i niezobowiązujących lektur. Tak naprawdę mam ich tutaj może z dwie, ewentualnie trzy. To dobrze. To bardzo dobrze.

Wczoraj zabrałam się już za Girl online Zoe Sugg. Traktuję ją jako przerywnik od nauki do obrony (tak, 13 października w piątek trzymajcie za mnie kciuki) i innych obowiązków, których w ostatnim czasie mi się sporo nazbierało. 

Tych ambitnych mam tutaj naprawdę dużo, ale to nie o ilość chodzi jesienią, a właśnie o jakość. Nie mogę doczekać się Ósmego życia. Nie mogę doczekać się kolejnego już przeczytania Portretu Doriana Graya. A nie zliczę już ile razy tę książkę czytałam lub przeglądałam wcześniej. Nie mogę doczekać się dokończenia Mojej walki. Uwielbiam ją, choć stanowczo za rzadko po nią sięgam. Nie mogę doczekać się Powiedz wilkom, że jestem w domu. A tytuł ten od dawna tak bardzo mnie intryguje.

Poza tym nie mogło zabraknąć Skandynawii. Tym razem postawiłam na Islandię. Lawa, owce i lodowce będzie idealna na jesień w podróży pociągiem do i z pracy (póki tym pociągiem jeszcze jeżdżę). Stare wagony mają swój niepowtarzalny klimat (choć znacznie częściej się psują) i to właśnie wtedy mam ogromną chęć na czytanie. Przeprowadzam się natomiast do Poznania niedługo, także pozostanie mi czytanie tylko w łóżku pod grubym kocem.

No i największa, ale niepozorna perełka w tym stosiku, czyli The Raven King, druga część trylogii All for the game. Pierwszą ubóstwiam, kocham i wychwalam pod niebiosa. Spotkanie z kolejnymi częściami długo odkładałam więc, bo zwyczajnie się boję, że nie dorównają The Foxhole Court. W końcu nadszedł jednak czas na tę konfrontację.

I łapcie jeszcze moje ostatnie odkrycie! Ten głos. Ta twarz. Ta gitara. Brak mi słów.


niedziela, 17 września 2017

178. Will Darbyshire - this modern love


Na świecie jest tyle słów opisujących miłość, że zebranie ich wszystkich w jedną książkę graniczy niemal z cudem.

Latem 2014 roku Will Darbyshire rozstał się z partnerką. To było jego pierwsze rozstanie. Czuł się pusty i zagubiony. To go załamało. Tym autobiograficznym doświadczeniem rozpoczyna się this modern love. Jednocześnie też czytelnik poznaje motywy, jakie kierowały Willem do stworzenia tego projektu. Bo this modern love właśnie nim jest.

Will jest YouTuberem i w momencie, gdy rozstał się z dziewczyną, otrzymał od swoich widzów naprawdę ogromne wsparcie. W zamian chciał dać innym ludziom coś, co pomoże im przetrwać te trudne chwile zerwania z drugą połówką. Stworzył więc projekt This Modern Love, który zaangażował ludzi z aż 98 krajów. Poprzez media społecznościowe zadał 6 pytań ogólnie dotyczących miłości. Do odpowiedzi zaangażował chociażby użytkowników Instagrama, Twittera i Tumblra. Odpowiedzi otrzymywał również na swoją skrzynkę na Gmailu. Łącznie otrzymał blisko 16 tysięcy odpowiedzi od ludzi w przeróżnym wieku - zaczynając od dwunastolatków, a kończąc na człowieku w wieku 81 lat.

Cała książka skupia się więc na miłości nowoczesnej, we współczesnym świecie, w XXI wieku. Podzielona została na cztery główne rozdziały - początek, środek, koniec oraz galerię. W każdym z nich zawarł listy i wiersze twórców (bo to oni, jak podkreślał Will, są autorami tej książki), które opisują odczucia towarzyszące momentowi zakochiwania się, rutynie lub szczęściu towarzyszących długoletnim związkom oraz uczuciom po rozstaniu z partnerem. Bardzo często czytelnik może też przeczytać krótkie teksty zamieszczone w okienku wiadomości, które doskonale przedstawiają właśnie nowoczesną miłość - trwającą lub już nie dzięki nowoczesnym technologiom.

This modern love jest zdecydowanie jedna z tych książek, o których z góry wiadomo, że będzie wspaniała. Rzadko mam aż takie przeczucie. Wolę nie oczekiwać za wiele od lektury, bo wtedy zwykle się zawodzę. W tym przypadku było inaczej. This modern love jest fantastyczna. Do bólu porusza - wywołuje łzy, momentami śmieszy, ale i przytłacza prawdą. 

Z tego też względu zdecydowanie nie polecam jej osobom, które właśnie rozstały się ze swoim partnerem i bardzo to przeżywają. Zapewniam, że po this modern love będzie tylko gorzej. Ja nic takiego obecnie nie przeżywam, więc byłam książką całkowicie zauroczona. Czytałam ją podczas kilkugodzinnej drogi pociągiem i była to zdecydowanie najszybsza i najlepiej spędzona podróż. Książka nie była jednak łatwa w odbiorze. Trudno jest bowiem czytać o bólu, jaki przeżywali inni ludzie - siedzący obok mnie i tacy jak ja. Wielokrotnie miałam słowa "to o mnie", "to ja". I właśnie to jest w tej książce cudowne. Jest ona prawdziwa.

Warto również wspomnieć o wydaniu, które jest - najkrócej mówiąc - piękne. Ja mam to w miękkiej okładce z czarno-białym środkiem. Nie żałuję, że wybrałam właśnie to. Jest idealne pod każdym względem. Grafika, czcionka, faktura kartek, no i oczywiście samo skomponowanie i zaprojektowanie, jak całość ma wyglądać plus czerwona, minimalistyczna okładka... This modern love ma honorowe miejsce na mojej półce. Choć znacznie częściej będzie się ze mną wybierać w podróże, bo mam ochotę zabierać ją wszędzie i cały czas do niej powracać.



wtorek, 12 września 2017

177. Nie taki bloger książkowy straszny jak go malują


Wasze plecy uginają się od ciężaru toreb wypchanych książkami? Nie wychodzicie z domu, a jeśli już to robicie, to nie ruszacie się nigdzie bez książki? Pfu, wychodzicie przecież. Najdalej do biblioteki lub księgarni, ale tam też zabieracie książkę i wychodzicie z naręczem nowych. Nie macie żadnych przyjaciół, bo za swoich znajomych uważacie bohaterów przeczytanej książki? Po co Wam partner skoro można wzdychać do postaci, którą wykreował Wasz ukochany pisarz? Nie macie pieniędzy na nowe ubrania, bo wszystko wydajecie na nowe książki? Podróże? A po co? Ani nie macie pieniędzy, a miast zwiedzać nowe, nieznane miejsca, wolicie wybrać się z bohaterami w podróż po wymyślonej krainie? Nowe książki to dla Was idealna okazja do zrobienia miliona zdjęć na Waszego bookstagrama i pochwalenia się, jakie egzemplarze recenzenckie otrzymaliście od wydawnictw? Oczywiście wszystkie zaraz musicie przeczytać i zrecenzować, a przez to nie macie czasu na własne książki, które zakupiliście w księgarni lub wypożyczyliście z biblioteki. Czy faktycznie takie jest życie blogera książkowego? Czy takie jest Wasze życie?

Porozmawiajmy - tak, my blogerzy - o stereotypach.

Wielokrotnie spotkałam się ze zdaniem, że skoro czytam, to nie mam czasu na swoje życie, bo każdą wolną chwilę poświęcam książce. Co więcej, gdy wyszło na jaw, że prowadzę bloga o książkach, zdanie o rzekomo braku wolnego czasu na inne zainteresowania tylko się potwierdziło... Cóż za bzdura. Nie wiem jak Wy, ale ja większej nie słyszałam.

1. Nie mam własnego życia, bo cały czas siedzę z nosem w książkach.
Faktycznie sporo czasu spędzam czytając. W drodze do pracy, wracając z pracy, jadąc tramwajem lub przed snem wieczorem, a w wolne dni po przebudzeniu. Ale czytanie nie jest jedyną rzeczą, którą robię w ciągu dnia. Gdy nie chce mi się czytać, odkładam lekturę i skupiam się na muzyce w słuchawkach, patrząc przez pociągowe okno. Często też rano zamiast czytania wybieram świeżo zaparzoną kawę.

2. Czytanie jest moim jedynym zainteresowaniem.
Nie jedynym. I nie ulubionym. Raczej jednym z ulubionych. Kocham rysować, a także malować. To mnie odpręża bardziej od książki. Do obejrzenia mam mnóstwo odcinków ulubionych seriali, których zobaczenia już się nie mogę doczekać. Nie zapominajmy o social media, fotografii oraz gotowaniu i pieczeniu. Uwielbiam wieczorami szykować sobie posiłki na następny dzień lub upiec dla domowników coś słodkiego do kawy. Tak, robiąc te wszystkie rzeczy także czytam. Ale nie mylmy książki kucharskiej z książką obyczajową.

3. Wszystkie oszczędności przeznaczam na książki.
Gdyby tylko marzenia tak często się spełniały to byłaby bajka. W sierpniu faktycznie zaszalałam z książkowymi zakupami, ale nie jest tak co miesiąc. Poza tym nie wydałam na to całej mojej wypłaty. Są rachunki do opłacenia, podróże, na które wydaję znaczną część swoich oszczędności, wyjścia z przyjaciółmi na piwo czy do kina, bilety miesięczne na pociąg i tramwaj, no i przyszłe wydatki. Za coś trzeba wynająć mieszkanie i wylecieć za rok do Stanów. Chętnie przeznaczyłabym wszystko na swoje zainteresowania, w tym także książki. Niestety, życie nie jest takie kolorowe.

4. Po co mi przyjaciele, skoro poznaję tylu nowych bohaterów?
Uwierzcie mi, że bez przyjaciół życie nie byłoby takie fajne. Nie jestem osobą wielce towarzyską, ale nie wyobrażam sobie wszystkie wieczory przesiedzieć w swoim pokoju w towarzystwie książki. Uwielbiam wychodzić z przyjaciółką w miasto, pić z nią kawę w przytulnej kawiarni czy iść z nią do kina. Definicja najlepiej spędzonego czasu? Wieczór z przyjacielem przy grach planszowych, dobrym piwie i jeszcze lepszej muzyce.

5. Miłość? Ideały znajduję tylko w książkach, a miłość w prawdziwym życiu dla mnie nie istnieje.
Do ilu bohaterów to ja już wzdycham? Nie zliczę ich wszystkich. Ale ideałów w życiu nie ma i nigdy nie będzie. Za to zdarzy się przystojny chłopak, który podaruje Ci kwiaty, zaprosi na ulubioną czarną Americano i przytuli, gdy tego będziesz potrzebowała.

6. Idealny prezent dla mnie? Książka oczywiście.
Tak, książka to wspaniały prezent. Zwłaszcza książka, którą bardzo chcę przeczytać i o której posiadaniu marzę. Ale uwielbiam dostawać zakładki do książek, ubrania, nowe farby czy szkicownik. Prezentem od serca nie zawsze są książki. Co więcej, ich dostawanie już nie cieszy mnie w taki sam sposób, co kiedyś. Płakałabym ze szczęścia, gdybym dostała nowy komplet ołówków, perfumy czy inne kobiece duperele, gdyby były one dane szczerze.

7. "Nie wchodź mi w kadr, robię zdjęcie na bookstagrama."
Tak, uwielbiam robić zdjęcia czytanym książkom. Tak, posiadam Instagrama, na którym je publikuję. Ale nie popadajmy w paranoję.

8. "- O, nie masz w ręku książki! 
- Aktualnie piszę recenzję tej, którą dzisiaj rano skończyłam czytać."
Każdy mój znajomy wie, że sporo czytam. Nie znaczy to jednak, że książka stała się moim atrybutem i bez niej już nie ma Karoliny. Faktycznie staram się od razu po zakończeniu danej książki pisać o niej opinię, bo po prostu wtedy najwięcej zapamiętuję, a następnego dnia jeszcze coś dodaję. Ale nie zawsze mi się to zdarza. Częściej spotkacie mnie ze słuchawkami w uszach i kubkiem kawy, aniżeli z książką.

W każdym stereotypie znajdzie się jednak ziarenko prawdy.

9. Kupię sobie książkę, to nic, że na dwie poprzednie już nie mam miejsca na półce.
Tak, to definicja mnie. Alę nie zrobię tego, gdy nie pozwala mi na to mój portfel lub czasami zdrowy rozsądek. Przedstawiając Wam moje sierpniowe nowości, przyznałam się do tego, że za każdym razem, gdy listonosz zapuka mi do drzwi, robię małe porządki, by wszystko pomieścić. Na razie co prawda mi się to udaje, choć nie wszystkie książki leżą tak, jakbym sobie to wymarzyła. Część z nich niestety też piętrzy się obok regału... Mówi się: za dużo książek, a za mało czasu. Ja bym powiedziała, że zdecydowanie za mało miejsca na nie.

10. Ta historia tak mnie interesuje, że odłożę ósmą książkę, którą aktualnie czytam i zacznę czytać dziewiątą.
Tak, jestem z tych osób, które czytają milion książek na raz. Aktualnie czytam ich dziewięć i przymierzam się do dziesiątej. Z tego też powodu są miesiące, gdy wydaje się, że nic nie czytam. To nie prawda. Czytam. Tylko po prostu nie kończę żadnej z nich. Są osoby, które tak nie potrafią, ale również sporo czytają. Nawet więcej ode mnie. Ja potrafię. Co więcej, w zupełności mi to nie przeszkadza. Chyba nie umiałabym inaczej.

Łatwo jest przyczepić metkę do człowieka kompletnie go nie znając. Więc, blogerzy, czy Wy też spotkaliście się w swoim życiu z takimi stereotypami? A może znacie jakieś inne?

wtorek, 5 września 2017

176. Nowości w biblioteczce



Latem na moje półki przybyło kilka nowych książek. Szczególnie w sierpniu. Do teraz zastanawiam się, jak mam je upchać w regał... Za każdym razem, gdy do drzwi dzwoni listonosz lub kurier robię "małe" porządki. I za każdym razem udaje mi się zmieścić wszystkie moje czytadła. Ciekawe jak długo to potrwa...

Girl online oraz Girl online w trasie udało mi się odkupić w nienaruszonym stanie za naprawdę małe pieniądze od dziewczyny z pobliskiego miasta. Od dawna zbieram się do przeczytania książek Zoe Sugg, w końcu nadszedł ten moment. Największą radość i dumę sprawiło mi natomiast this modern love. Od momentu, gdy przywiózł mi ją kurier, co chwila ją przeglądam i jestem w niemałym zachwycie. Na dniach, gdy tylko skończę dwie inne książki, ją przeczytam. Kolejne dwie, czyli Świnia ryje w sieci czyli z pamiętnika hejtera oraz Lawa, owce i lodowce to "pamiątki" z krótkiego wyjazdu do Wrocławia. Tą pierwszą już przeczytałam (recenzja tutaj) i jestem zachwycona! Druga na razie leży na półce i czeka na swoją kolej. Portret Doriana Graya była prezentem, który dostałam jeszcze wiosną, ale - szczerze - o niej zapomniałam. To moje drugie wydanie tej książki (poprzednie mam w filmowej okładce), a jego otrzymanie jest dla mnie powodem, by po raz kolejny powrócić do jednej z moich ulubionych książek ever.


A gdyby tego było mało (jakby, o ironio, brak miejsca na regale i obok niego nie był wystarczającym powodem, by na razie książek sobie nie kupować), wczoraj listonosz przyniósł mi kolejne zamówienie. Tym razem padło na Ósme życie kupione za naprawdę śmieszne pieniądze. Dobrałam sobie do niego jeszcze Załącznik, który zaintrygował mnie opisem. Jestem ciekawa jak tym razem wypadnie książka Rainbow Rowell.

A co do Was przywędrowało tego lata?

sobota, 2 września 2017

175. Podsumowanie sierpnia



Cześć! Dzisiaj przychodzę do Was z krótkim podsumowaniem sierpnia. Naprawdę nie pamiętam jak szybko ten miesiąc mi minął, a z drugiej strony, gdy stanęłam dzisiaj przed regałem i wyciągnęłam kilka przeczytanych książek, nie mogłam sobie kompletnie przypomnieć, co ja takiego jeszcze w sierpniu przeczytałam i jak dawno to było. Niemniej jednak, udało mi się skończyć aż 7 książek, a gdyby nie ostatnie obowiązki, byłoby tego jeszcze więcej. 

Już na samym początku udało mi się skończyć Promyczka Kim Holden, który mnie po prostu urzekł (moją opinię o nim znajdziecie tutaj). Dalej nadal było przyjemnie, bo przeczytałam na swoim czytniku otrzymane od wydawnictwa Otwartego Milion odsłon Tash. O tej książce też już tutaj zdążyłam napisać. Po raz drugi przeczytałam również wielbionego przeze mnie Draculę. Coś więcej dopiero o nim na blogu napiszę, także wyczekujcie mojej opinii. Podczas urlopu i kilku wyjazdów połknęłam - dosłownie - debiut PigOuta Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera. O tej zabawnej książce więcej możecie przeczytać tutaj. Zaraz później skończyłam Szukając Alaski Johna Greena  i tym samym przeczytałam już wszystkie książki tego autora po polsku. Co więcej to właśnie ona stała się moją ulubioną lekturą Zielonego, a dlaczego? Przeczytajcie moją opinię o niej. W między czasie skończyłam, bo zostało mi naprawdę tylko kilkadziesiąt stron, pierwszy tom Harry'ego Pottera po angielsku, który kupiłam już rok temu w Autorskiej w Warszawie. W drodze do pracy, gdy nie potrafiłam zasnąć w pociągu, dokończyłam także Wałkowanie Ameryki Marka Wałkuskiego, ale o tej książce dopiero coś na blogu napiszę.

Z ilości, ale i "jakości", bo to ona jest najważniejsza, jestem bardzo zadowolona. Pochłonęłam naprawdę świetne książki, żadna z nich mnie nie zawiodła.

A jeśli chodzi o bloga, spodziewajcie się tutaj więcej treści i częściej mojej obecności. Po zakończeniu studiów w końcu mam czas na to, co naprawdę sprawia mi przyjemność. Już dawno miałam się z zamiarem zmienienia wyglądu bloga, a także nazwy, co też uczyniłam na przełomie lipca i sierpnia. Mam nadzieję, że i Wam się podoba :)

A jak Wasz sierpień wypadł pod względem czytelniczym?

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

174. PigOut - Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera


Na Świnia ryje w sieci trafiłam zupełnie przypadkiem. Można już nazwać moim rytuałem przywożenie jako pamiątek z miejsc, które odwiedzam, książki. Tak, właśnie książki. Podczas krótkiego pobytu we Wrocławiu trafiłam wieczorem na salon Empiku na rynku i choć generalnie tam nie wchodzę, tym razem się przełamałam. Po półgodzinnych poszukiwaniach i jednej książce pod pachą, stanęłam do długiej kolejki przy kasie i zerknęłam na półkę z nowościami. Moją uwagę od razu przykuła szaro-biała okładka z intrygującym tytułem oraz znanym logiem. Autor bowiem nie był mi obcy, bo jego bloga czasami czytam, więc nie zastanawiając się długo i tę pozycję zgarnęłam jako moje małe "pamiątki".

Już wychodząc ze sklepu, zaczęłam ją przeglądać, czytać i po kilku zdaniach wstępu bardzo szybko polubić. Nic więc dziwnego, że pochłonęłam ją właściwie z kilka godzin wieczorem oraz następnego dnia przy porannej kawie.

Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera można nazwać książką prześmiewczą o polskim społeczeństwie, kulturze i jego zachowaniu. Już początki traktujące o wychowaniu dzieci, a właściwie o ich posiłkach skradły moje serce. Ale żeby tego było mało, dalej było mi jeszcze bardziej do śmiechu. Długie kolejki po wypasioną parę butów, tabletki na ból naszych czterech liter, przykłady najpopularniejszych i jednocześnie najbardziej wkurzających użytkowników Facebooka oraz historię z dawnych lat, czyli życie, gdy pojawił się najnowszy, dziwny wynalazek, jakim jest Internet... Mało Wam? W książce to zaledwie malutki fragment wszystkiego, w dodatku ubranego w tak bezpośrednie, dosadne i prawdziwe słowa o jakich możecie tylko zamarzyć w innych książkach.

Kilka słów o samym tytule, bo to on jest przecież tutaj kluczowy i to on był pierwszą rzeczą, jaka zachęciła mnie do kupna tej pozycji. Kto lubi hejterów - ręka w górę. Zapewne nikt z Was jej nie podniósł. Nie martwcie się, ja również nie. Zapytacie więc, po co kupiłam książkę jednego z nich. A to dlatego, że PigOuta za niego nie uważam. Co więcej, po lekturze tej książki nadal pozostaję przy swoim zdaniu. PigOut pisze z sarkazmem, ironią jaką naprawdę lubię, potrafi rozbawić, czasami wzburzyć, ale przede wszystkim ukaże prawdę, do której czasem nie chcemy się przyznać, ale z którą w głębi serca się po prostu zgodzimy. Pisze o sobie i o nas samych, jako części społeczeństwa. Tak się zachowujemy - absurdalnie i dziwnie, ale po prostu tacy jesteśmy. Staniemy w kolejce po wymarzone buty dwa dni przed możliwością ich kupna. Absurd? A kto od rana koczuje przed wejściem na koncert, choć wpuszczają dopiero o 17, a na bilecie mamy miejscówki? Wrzucimy setne zdjęcie naszych pociech na swoje social media - jak je, jak pije, jak śpi - chociaż wczoraj opublikowaliśmy podobne, tylko w innym, może bardziej umorusanym ubranku. Absurd? Zrobisz i zapewne robisz to przez cały czas Ty, a w przyszłości może zrobię to również ja, bo będę w maluchu zakochana po uszy. To pokazuje PigOut i nie wiem jak Wy, ale według mnie hejterstwem tego nazwać nie można.

Jeśli moja opinia Was jednak do kupna książki nie przekonała, pędźcie szybko na bloga samego autora. Jestem przekonana, że nie dokończycie czytać jednego, przypadkowego posta, a już będziecie ubierać buty, by biec do najbliższej księgarni lub - jak to w dzisiejszych czasach bywa - zamówicie ją w Internecie z najszybszą możliwą dostawą.


PigOut, Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera, Wyd. Edipresse, Warszawa 2017, s. 254

piątek, 25 sierpnia 2017

173. John Green - Szukając Alaski


Czytając opis na obwolucie pozorny czytelnik może pomyśleć: "nic specjalnego". Znając jednak styl Johna Greena, jest pewnym, że "nic specjalnego" może być zarówno cudowną opowieścią, jak i historią niosącą głębokie przesłanie. Jak było w przypadku Szukając Alaski?

Miles Halter to nastolatek, którego hobby jest zapamiętywanie ostatnich słów ludzi. Jednym  z jego ulubionych są słowa Francoisa Rabelaisa "Udaję się na poszukiwanie Wielkiego Być Może" i właśnie z tą myślą chłopak przenosi się do Culver Creek, szkoły z internatem. Tam poznaje swojego współlokatora Pułkownika, Larę, Takumiego i tytułową Alaskę Young  - dziewczynę owianą tajemnicami.

Jak zwykle, Green tworzy bardzo oryginalnych i kompletnych bohaterów. Każdy z nich jest jednak całkowicie inny. Pułkownik to chociażby chłopak, który uwielbia matematykę, zna na pamięć stolice wszystkich państw świata, a w dodatku ma tylko 150 cm wzrostu, które z powodzeniem nadrabia swoim charakterem. Lara ma uroczy rumuński akcent. Takumi to świetny kumpel, który pragnie rozwiązać wszystkie tajemnice i niewyjaśnione sprawy w internacie. Miles lub, jak wolicie, Klucha próbuje rozgryźć tajemnice Alaski. A w końcu i sama Alaska. Dziewczyna, która w swoim pokoju trzyma stosy książek kupionych na garażowych wyprzedażach i która pali papierosy nie dla samego palenia czy ich smaku, ale "po to by umrzeć". Razem tworzą paczkę dość specyficznych, ale jestem przekonana, że prawdziwych przyjaciół. Jak w każdej książce Greena, to oni są tutaj fundamentem i całą konstrukcją fabuły i akcji.

Jest to pierwsza książka, którą najpierw czytałam po angielsku i pierwsza, która jednak bardziej spodobała mi się w tłumaczeniu niż w oryginale. Dziwne. Osobiste. Ale chyba taki jest cały John Green i jego styl.

Co najbardziej mi się spodobało w Szukając Alaski już w momencie, gdy czytałam ją w oryginale, to "tytuły" rozdziałów. Mamy więc tutaj na przykład rozdziały zatytułowane "72 dni PRZED", "36 dni PRZED", "OSTATNI dzień", które dążą do punktu kulminacyjnego oraz rozdziały "3 dni PO" czy "122 dni PO". Od początku nie wiadomo jednak o co dokładnie chodzi, John Green trzyma czytelnika w niepewności aż do samego końca.

Za każdym razem podziwiam go również za niezliczone odniesienia do dzieł literackich - prawdziwych lub wymyślonych. Dzięki temu, jak przystało na prawdziwego czytelnika, mogę bardziej utożsamić się lub po prostu polubić bohaterów. W Szukając Alaski takich odniesień jest mnóstwo. Najważniejszym dziełem jest tutaj Generał w labiryncie Garcii Marqueza. Co więcej, tym zabiegiem Green zachęca do czytania innych dzieł literackich oraz w prostu sposób pokazuje jak ważna jest literatura w naszym życiu.

Szukając Alaski nie jest jednak tylko historią o grupie przyjaciół. Ona naprawdę niesie głębsze przesłanie. To opowieść o próbie odnalezienia samego siebie. To zetknięcie się z głębszymi problemami, jak biedą i brakiem pieniędzy, przemocą i brakiem zrozumienia oraz możliwości znalezienia pozytywów nawet w najgorszych sytuacjach. John Green pokazał również moc tajemnicy - jak może ciekawić inne osoby, przyciągać do siebie, ale jak koniec końców może nas samych zniszczyć. Tym sposobem powoduje, że jego książki nie muszą być skierowane tylko do młodzieży, ale do dorosłych czytelników także.

Szukając Alaski poruszyło mnie bardziej niż za pierwszym razem. Być może dlatego, że wtedy skupiałam się bardziej na obcych słówkach, a teraz za to na samych bohaterach. Podejrzewam jednak, że gdybym czytała ja po raz trzeci - ruszyłaby mnie ona jeszcze bardziej. I tak za każdym razem... Jeśli znajdzie się ktoś z Was, kto Greena nie czytał, natychmiast niech biegnie po jakąkolwiek jego książkę. Może historie jego autorstwa nie należą do tych z pędzącą akcją, ale spokojnie. I bez tego będziecie je czytać z zapartym tchem i wypiekami na policzkach.  


John Green, Szukając Alaski, Bukowy Las, Wrocław 2013, s. 315

wtorek, 15 sierpnia 2017

172. Kim Holden - Promyczek


Kim Holden... Promyczek... Uznałam tę książkę jako dodatek do zamówienia, które robiłam już jakiś czas temu. Jak to ja, dodaję zawsze jakąś luźną książkę do sterty tych, które chcę przeczytać i które są z założenia z gatunku tych poważniejszych. I właśnie za taką luźną, niezobowiązującą lekturę miał uchodzić Promyczek.

To historia Kate, którą poznajemy jako dziewczynę rozpoczynającą studia w Minnesocie - innym i znacznie chłodniejszym stanie od Kalifornii, w której mieszkała od dzieciństwa. W swoim życiu przeszła już wiele - brak ojca, śmierć matki i ukochanej siostry, a dodatkowo pierwsza trasa koncertowa jej najlepszego przyjaciela i największego wsparcia... Wyjazd do collegu w zupełnie inne miejsce spokojnie więc można traktować jako odskocznię. Kate, mimo wielu problemów, nie zamyka się jednak w sobie. W nowym miejscu szybko znajduje pracę oraz grono przyjaciół i zajmując się nimi, stara się sama zapomnieć o własnych problemach.

Z Promyczkiem już od samego początku miałam problem, a przez to czytałam ją tak długo, bo jakoś od kwietnia lub maja. Na swoim Instagramie non stop mówiłam, że jestem zdziwiona, jaki jest fenomen tej książki i dziwiłam się każdemu, kto ją chwalił. Uwierzcie mi, że dla mnie pierwsza połowa książki mogłaby nie istnieć. I nagle boom. Tak się wciągnęłam, że resztę przeczytałam niemal od razu niecierpliwiąc się, nie mogąc doczekać lub tak bardzo bojąc się kolejnych rewelacji, a ostatecznie otwarcie płacząc nad tym, jak życie potrafi być niesprawiedliwe.

Choć wylałam milion łez przy zakończeniu, nie uważam tej książki za pozycję wysokich lotów. To lekka, ale wartościowa lektura, z rodzaju tych doskonałych na ciepłe, letnie dni. Fabuła była bardzo przewidywalna, a samo zakończenie, choć tak łamiące serce, było takie, jakiego się spodziewałam. Kim Holden niczym tutaj nie zaskoczyła, ale też nie zawiodła i ostatecznie uratowała honor książce. Bo tak, pokochałam tę historię i chcę przeczytać więcej i więcej... Szczególnie więcej o reszcie bohaterów. O Promyczku dowiedziałam się wszystkiego, ale jest też Gus, Franco, Keller, Clayton... To oni tworzą tę historię i ostatecznie kształtują Promyczka.

Kate, tytułowy Promyczek, to rodzaj bohaterki, z którą sama w pewnym stopniu się utożsamiam. Może nie jestem tak towarzyska, otwarta i bezpośrednia jak ona, ale zawsze służę pomocą i radą, a dobro innych stawiam wyżej niż własne. Co dziwne więc, nie bardzo się z nią polubiłam. Całe szczęście, Kate z pewnością nie jest tym rodzajem głównych bohaterów, którzy są najbardziej irytujący w całej książce. Ale jest jakieś "ale". Jej sposób wypowiadania się, a mianowicie zwracania do wszystkich, a szczególnie do osób, których poznała po raz pierwszy... No bo kto z Was do osoby, z którą zamieniliście dopiero co kilka słów, zwraca się per "młody" czy "młoda"? W Promyczku właśnie to mnie denerwowało. Powiecie - mała rzecz. Tutaj zaważyła niestety o wszystkim.

Za to jest najlepszy przyjaciel Gus... To postać, którą uwielbiam i żałuję, że było o niej tak niewiele. Wschodząca gwiazda rocka, uczuciowa i do bólu prawdziwa osoba, troskliwa, a zarazem taka, jakie lubię najbardziej. To Gusowi zawdzięczam przebrnięcie przez pierwszą połowę Promyczka.

Dalej było znacznie lepiej, co potwierdzają tylko moje emocje podczas czytania. Czytelnik mógł bliżej poznać również Kellera, bo nagle autorka postanowiła poprowadzić narrację również z jego perspektywy. Z początku dziwiłam się temu zabiegowi (bo dlaczego nie Gus?). Ostatecznie jednak faktycznie bez tego ta historia nie byłaby w całości opowiedziana. Keller dopowiedział tutaj wiele. Ale z nim też nie za bardzo się polubiłam. Nie urzekł mnie jak Gus, ale na szczęście nie odrzucił. Moje uczucia do niego są po prostu neutralne.

W życiu Kate i Gusa muzyka grała ważną rolę. I o ile co do Gusa nie mam co do tego wątpliwości - założył zespół, tworzył piosenki, grał na gitarze i śpiewał. O tyle, co do Kate, nieco się zdziwiłam. Od początku autorka nic wielkiego o tym nie wspominała. Był fragment o tym, że Promyczek gra na skrzypcach, że śpiewa i również pisze piosenki. Ale moim zdaniem nie dało się tego odczuć, jako rzeczy, która ma jedno z głównych miejsc w jej sercu. A szkoda, bo podobno to muzyka jest tutaj kluczowym motywem. Do książki jest nawet dołączona playlista - na szczęście pasuje idealnie. Kim Holden, masz naprawdę dobry gust! Co więcej, na końcu książki, autorka do każdego tytułu dodała kilka słów od siebie, a przez to jeszcze bardziej zarysowała i przybliżyła czytelnikowi bohaterów.

Podsumowując, Promyczek to może być historia o każdym z nas. To opowieść o dziewczynie, która doświadczyła w życiu wiele bólu i straty, ale zachowała na twarzy uśmiech i ogromne serce do przyjaciół. Być może nie jest doskonała od samego początku, ale w ostateczności, złamie Wam serce. To opowieść o tym, ile znaczenia ma w życiu hobby, które staje się pasją. Przynajmniej  w przypadku Gusa. To opowieść o tym, jak ważni są w życiu ludzie i że czasami warto się na nich otworzyć. A przede wszystkim to dowód na to, że nawet lekka książka może nieść ze sobą wiele treści i wartości. I że może być po prostu piękna.


Kim Holden, Promyczek, Wyd, Filia, Poznań 2016, s. 586