poniedziałek, 7 grudnia 2015

138. Lucyna Olejniczak - Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka, Wiktoria.


O książkach Lucyny Olejniczak, w ogóle o takowej pisarce, usłyszałam bardzo niedawno w pracy. Koleżanki bardzo chwaliły jej twórczość i koniecznie chciały pożyczyć mi te książki, bym i ja mogła je poznać. Nie odmówiłam, choć tematyka nie do końca mnie ciekawiła. Lubię czytać o czasach sprzed II wojny światowej, o czasach wojennych i powojennych, ale generalnie obyczajówki ze świata dwudziestolecia międzywojennego nie do końca wpasowują się w mój gust. Pożyczyłam jednak najpierw Hankę, a później Wiktorię i poznałam historię kobiet z ulicy Grodzkiej. Czy i Wam ją polecam?

Przy Grodzkiej mieszka prawdziwy bydlak, aptekarz, któremu żona nie może spłodzić potomka. Swoje seksualne pożądania zaspokaja więc na służących, a nocami pozbywa się noworodków z nieprawego łoża. Całkiem przypadkiem przeżywa jedna z córek aptekarza, Wiktoria, której matka, Hanka zmarła wkrótce po urodzeniu dziewczyny. Wiktoria ma trudne dzieciństwo pod opieką ojca, który od zawsze pragnął potomka. Córka jest więc jego przekleństwem. Wkrótce jednak okaże się, że aptekarz będzie miał z niej pożytek, zwłaszcza, że młodsi synowie nie będą nadawali się do pracy w aptece...

Pierwszy tom, Hanka, tak naprawdę nie wiem, czym dokładnie mnie przyciągnął. Wszystkie wydarzenia oscylowały głównie wokół tematów niezaspokojonych żądz bezlitosnego ojca i biednej Wiktorii, która stara się wykształcić i trwać u boku ukochanego, nieakceptowanego przez aptekarza. Więc generalnie nic takiego się nie działo, naprawdę. Ja jednak nie mogłam się oderwać, a że książkę czytałam głównie w pociągu, jadąc do pracy, bardzo ubolewałam, że tak szybko dojechałam do końcowej stacji.

Drugi tom już jednak nie był tak ciekawy, jak poprzedni. Zamiast Krakowa (bo to w tym mieście działy się wydarzenia w Hance), pojawił się Paryż. To tam udała się Wiktoria na poszukiwania Filipa. Książka przyciągała więc urokiem miasta zakochanych, miasta artystów, malarzy. W ostateczności podobała mi się znacznie mniej.

Trudno mi ocenić tę książki, bo tak właściwie nie wiem, za co je miałabym oceniać. Za bohaterów, którzy byli do bólu czarno-biali? Albo źli do szpiku kości, albo tak dobrzy, kochani i uczynni, że aż przesłodzeni? Czy za fabułę, która krąży wokół jednych i tych samych wydarzeń? 

Hanka i Wiktoria mają jednak coś, dzięki czemu chce się je czytać. Jeśli więc macie zamiar to zrobić, zarezerwujcie sobie wolne po południe, bo szybko się od nich nie oderwiecie.

Moja ocena: Hanka: 6/10, Wiktoria: 5/10

Lucyna Olejniczak, Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, s. 344
Lucyna Olejniczak, Kobiety z ulicy Grodzkiej. Wiktoria, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, s. 376

Książki przeczytane w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

wtorek, 1 grudnia 2015

137. Listopadowy Wrap Up & TBR na grudzień

Cześć wszystkim. Jak pewnie zdążyliście zauważyć, zmieniłam nieco wygląd bloga. Stary już mi się trochę znudził, za to nowy był kompletnym impulsem. Planowałam coś zmienić, ale nie w najbliższym czasie. Nadmienię, że nagłówek jest na razie wersją roboczą, ale zajmę się jego poprawą dopiero po zdaniu wszystkich egzaminów. Teraz nie mam na to ani chwili wolnego czasu.

W listopadzie udało mi się przeczytać 6 książek. Zrealizowałam też wszystkie plany (a nawet i więcej!), które założyłam sobie na początku poprzedniego miesiąca,


W tym miesiącu znów przeczytałam trzy książki ze swojej półki - Papierowe miasta, Każdego dnia oraz Will Grayson, Will Grayson. Tak więc z książek autorstwa Greena zostało mi do przeczytania jedynie Szukając Alaski. Kobiety z ulicy Grodzkiej, czyli Hanka i Wiktoria były książkami pożyczonymi od znajomej pani z pracy i czytało się je bardzo szybko. A Wierną wypożyczyłam z biblioteki i w końcu zakończyłam jej czytanie (więcej możecie dowiedzieć się w poprzedniej recenzji). 

Jedyne, czego nie udało mi się przeczytać to Zimowa opowieść. Byłam jej bardzo ciekawa, ale okazała się zupełnie czymś innym. Oczekiwałam kompletnie różnej historii od tej, którą otrzymałam i głównie dlatego nie kontynuowałam jej czytanie. Nie twierdzę, że książka jest zła, ale po prostu na razie nie mam ochoty na jej czytanie. Może kiedyś w przyszłości do niej powrócę.

Na grudzień natomiast mam małe plany, bo zdaję sobie sprawę, że po nadchodzących świętach Bożego Narodzenia część z nich może ulec zmianie.


Co, jeśli... aktualnie czytam, zaraz po niej zacznę pewnie Zew natury i dodałam sobie jeszcze Gildię magów, choć na razie do końca nie jestem pewna, czy się za nią zabiorę. 

Po raz pierwszy kupiłam też English Matters i jestem nim pozytywnie zaskoczona. Zostało mi jeszcze kilka artykułów, ale już wiem, że będę kontynuowała zakup tego magazynu. Również po raz pierwszy dorwałam w swoje ręce, niekoniecznie do czytania, sławne i modne dzisiaj kolorowanki dla dorosłych. Kupiłam Święty spokój, w której głównym motywem są kwieciste wzory. Choć pokolorowałam na razie zaledwie jedną, to już twierdzę, że coś jest w tym treningu antystresowym. Zobaczymy, jak będzie później.

Opowiadajcie, jak Wam poszło w listopadzie. Jakie plany na grudzień?

piątek, 27 listopada 2015

136. Veronica Roth - Wierna


Z Wierną wiąże się długa historia. Mianowice, jej czytanie miałam rozpocząć już bardzo dawno temu. Chyba zaraz po premierze, gdy książka trafiła do biblioteki w moim rodzinnym mieście, wypożyczyłam ją, jeszcze nową, przez nikogo nie czytaną. Ale stwierdziłam, że jednak nie mam ochoty na jej czytanie, a nie chciałam w nieskończoność przedłużać terminu w bibliotece. Książkę więc szybko oddałam z powrotem. W maju miałam ją w planach czytelniczych, nawet do teraz mam ją wgraną na moim czytniku. Ale również z niej zrezygnowałam. W końcu wypożyczyłam ją ponownie jakiś miesiąc temu i przeczytałam, kończąc tym moją przygodę z serią Niezgodna. Myślę też, że moja opinia na temat Wiernej była by zupełnie inna, gdybym zabrała się za nią już za pierwszym razem. Ale o tym za chwilę.

Społeczeństwo żyjące w pięciu frakcjach to już przeszłość. Miastem rządzą bezfrakcyjni. Tris i Tobias postanawiają uciec, nie wiedząc jednak, co ich czeka za murami Chicago. Czy jest tam lepiej, sielanka? Czy może za murami nie ma nic? Prawda okazuje się zupełnie inna, całkowicie zmieniając myślenie zakochanych. Jak potoczą się ich losy? Jak ułożą sobie życie poza miastem? Co stanie się z tymi, którzy zostali?

Nigdy nie byłam wielką i zażartą fanką tej serii. Czytelnicy porównywali i nadal porównują ją do Igrzysk śmierci, nawet uważają, że przebija tę serię. Dla mnie to po prostu zniewaga, bo Niezgodna niczym nie dorównuje fenomenalnym Igrzyskom. Nie chciałam jednak pozostawiać niezakończonej serii, więc sięgnęłam  Wierną.

Nienawidzę Tris. Jest okropna jako dziewczyna, bohaterka i w ogóle jako osoba. Mimo wszystkich poświęceń i decyzji nie jestem w stanie znaleźć w sobie żadnych cieplejszych uczuć kierowanych do niej. Co do Tobiasa - pozostaje on w takiej neutralnej pozycji. Nie jest to bohater, do którego będę wzdychać, ale cenię go o wiele bardziej niż Tris. Nawiasem mówiąc, żaden z bohaterów w tej serii nie przypadł mi do gustu i sądzę też, że o większości z nich wkrótce zapomnę.

Naczytałam się sporo recenzji o tej książce, dlatego też, zakończenie, jakie zaserwowała nam autorka, nie było dla mnie większym zaskoczeniem. Po prostu dowiedziałam się, w jaki sposób stało się to, co się stało. Nie mówię tu, że czytałam sobie jakieś spoilery. Po prostu po kilku recenzjach, w których chronicznie opisywane było to, jak Veronica Roth mogła postawić na takie zakończenie, byłam pewna, co się wydarzy. Dlatego myślę, że gdybym przeczytała Wierną  za pierwszym razem (gdy pojawiało się jeszcze mało opinii), miałabym o niej inne zdanie. Nie byłaby ona dla mnie tak przewidywalna.

Koniec końców, to nie jest zła książka. Jest całkiem dobrze napisana, a pomysł na nią jest nawet dobry. Pominę kompletny brak akcji w ostatnim tomie, bo nie oczekiwałam od tej części zupełnie niczego. Poza zakończeniem, a tak właściwie samym epilogiem, nic więcej mi się zbytnio nie spodobało. Chociaż może to jest nieodpowiednie słowo. Nie chodzi mi tutaj o kwestię tego, czy mi się coś podoba, czy nie. Chodzi o kwestię tego, jakie prawdy o życiu książka ze sobą niesie, jakie wskazówki lub coś, co człowiek może zastosować w swoim codziennym życiu. Tutaj tego nie dostałam. To jedna z wielu nijakich młodzieżówek, a ja już chyba po prostu wyrosłam z takich książek.

Moja ocena: 6/10

Veronica Roth, Wierna, Amber, Warszawa 2014, s. 380.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

poniedziałek, 23 listopada 2015

135. John Green - Papierowe miasta


Kupienie Papierowych miast było dosłownie impulsem. Takie: "O, Papierowe miasta, John Green, fajnie byłoby to przeczytać". Zamówiłam, odłożyłam na półkę, by czekały na swoją kolej. Gdy latem w kinach pojawił się film, obiecałam sobie, że nie obejrzę, dopóki nie przeczytam. Ale w końcu ciekawość wzięła górę i postanowiłam wspólnie z chłopakiem zabrać się za film. Byłam jednak zmęczona, szybko zasnęłam i szczerze, kompletnie nic nie pamiętałam. Po tym incydencie niemal od razu chwyciłam za książkę i przepadłam w Papierowych miastach, naprawdę.

- Uważasz, że jestem płytka?
- Właściwie tak. Ale ja też taki jestem. Każdy taki jest.

Krótko o samej książce, bo zapewne dobrze znacie tę opowieść. Bohaterem jest Quentin, Q, który od młodości po uszy zakochany jest w swojej sąsiadce - Margo Roth Spiegelman. Mimo łączącej ich przyjaźni w młodzieńczych latach, dziewczyna szybko izoluje się od chłopaka i wydaje się go nie zauważać, choć nadal pozostają w "poprawnych" stosunkach. Wszystko się zmienia po tym, jak Margo przychodzi do Quentina w środku nocy i wciąga go do swojego świata, po czym znika, pozornie bez śladu...

Ludzie tworzą miejsce, a miejsce tworzy ludzi.

Papierowe miasta to Green w pełnej krasie, w całej swojej "greenowości". Jest cudowny, choć do bólu dziwny. No bo który pisarz wymyśliłby krowę, który  środku nocy stoi na środku ulicy, jakby nigdy nic i prowadzi do wypadku? Który pisarz wymyśliłby tak śmieszne, ale zdziwaczałe dialogi i postacie, które ani trochę nie przypominają zachowaniem realnych ludzi w ich wieku?  Takie rzeczy mogą razić i zniechęcać czytelnika. Styl Greena jest bowiem bardzo specyficzny i jeśli od razu się go nie polubi, to nie ma złudzeń - nie zrobi się tego nigdy. Ja na szczęście należę do tej grupy osób, które za Greenem i jego książkami przepadają, choć czasem otwierają oczy szeroko i z niezrozumieniem kiwają głową podczas lektury.

Ludziom brakuje dobrych zwierciadeł. Ludziom tak trudno jest pokazać nam nasze odbicie, a nam z kolei z trudem przychodzi okazać im, co czujemy.

Trudno mi określić za co polubiłam Papierowe miasta. Do gustu nie przypadła mi ani postać Q, ani Margo, ani nawet innych epizodycznych i drugoplanowych bohaterów. Jedyne, co mi się spodobało, to prawda, gorzka prawda o świecie, społeczeństwie i relacjach międzyludzkich, jakie zostały tam przedstawione. Papierowe miasta i papierowi ludzie. Samo zakończenie historii, choć może nie było wspaniałe i satysfakcjonujące sprawiło, że książka nie skończyła jako przesłodzona powieść o miłości, a lektura o prawdziwym życiu.

Stąd nie możesz zobaczyć rdzy, ani popękanej farby, ale możesz stwierdzić, jakie to miejsce jest naprawdę. Jakie to wszystko jest sztuczne. [...] To papierowe miasto. Popatrz [...] na wszystkich tych papierowych ludzi wypalających swoją przyszłość, byle tylko siedzieć w cieple. [...] Każdy opętany jest manią posiadania przedmiotów. Cienkich jak papier i jak papier kruchych. [...] Ani razu nie spotkałam kogoś, komu zależałoby na czymkolwiek istotnym.

Nie polecę Papierowych miast wszystkim. Nie znajdziecie tutaj tego, co w innych książkach. Mało tego, nie znajdziecie tutaj tego, co znaleźliście w ekranizacji, jeśli obejrzeliście ją wcześniej, tak jak ja zamierzałam. Nie polecam ich także ze względu na bohaterów i akcję, która na dobre rozkręciła się może w ostatnich stu stronach.

Wszyscy jesteśmy popękani. Każde z nas zaczyna życie jako wodoszczelny okręt. Ale potem przydarzają się nam różne rzeczy [...] i okręt zaczyna miejscami pękać. No a kiedy okręt pęka, koniec staje się nieunikniony.


Ale polecam za prawdę. Za styl i kunszt. Za zabawność i tę dziwność, którą potrafi wykreować tylko Green. Tego nie znajdziecie nigdzie indziej, więc śmiało szukajcie tutaj.

Moja ocena: 9/10

John Green, Papierowe miasta, Bukowy Las, Wrocław 2013, s. 400.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

niedziela, 15 listopada 2015

134. David Levithan - Każdego dnia


Każdego dnia trafiło w moje ręce zupełnie przypadkiem. Od lat, odkąd wakacje spędzam w Karpaczu, niemal tradycją jest, że jako pamiątkę kupuję sobie książkę w miejscowej księgarni. Tym razem trafiło na Każdego dnia, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Davida Levithana kojarzyłam jedynie jako współautora Will Grayson, Will Grayson (która nadal czeka na przeczytanie!), jednak samej książki już nie bardzo. Pomyślałam, że może być ciekawa, taka w sam raz na ośmiogodzinną podróż powrotną do domu. W ostateczności przeczytałam ją dopiero teraz, ale nie żałuję. 

To opowieść  o A. Sprawozdanie z każdego, jakże odmiennego dla niego dnia. A nawet nie jest człowiekiem. Każdy dzień spędza w innym miejscu i w innym ciele, chcąc lub też nie. Wszystko zmienia się, gdy pojawia się w ciele Justina, chłopaka Rhiannon. Odtąd pragnie tylko jednego - być jak najbliżej dziewczyny, sprawić by i ona jego pokochała. Czy to się uda? Czy ta miłość będzie w stanie przetrwać? 

David Levithan z pewnością nie oszczędza głównego bohatera. Wrzuca go w ciało dziewczyny i chłopaka, jednego z bliźniaków, narkomana oraz homoseksualisty. Szybko jednak przestaje mieć to dla A znaczenie, w jakim ciele się znajduje. Liczy się tylko odległość od Rhiannon. Autor pięknie opisał rozwijającą się pomiędzy bohaterami miłość. Nie zapomniał jednak o oczywistych przeciwnościach, jakimi jest chociażby sam fakt tego, że następnego dnia A może być kimkolwiek i gdziekolwiek. 

Brawa za sam pomysł na książkę. W dodatku za pomysł na tę książkę jako książkę młodzieżową. Bohaterowie chodzą do szkoły, dopiero co zaczynają uczyć kochać się drugą osobę, która nie jest rodzicem ani rodzeństwem. Przede wszystkim brawa jednak należą się za to, że Każdego dnia nie jest jedynie młodzieżowym romansem. Mamy tutaj także powieść obyczajową i kryminał oraz wątki religijne. Czytelnik w końcu ma świadomość, że A nie jest anonimowy, że pozostawia po sobie ślady, które w łatwy sposób można odkryć. A w końcu, że A może być realny. I za tę otoczkę wokół kreacji bohatera, Davidowi szczególne ukłony.

Trudno mi opisać tę książkę słowami. Chyba nic bowiem nie potrafi wyrazić jej kunsztu, jakim obdarzył ją David Levithan. Gdybym jednak miała opisać Każdego dnia słowem, z pewnością tym słowem byłaby - mądra. Wydawałoby się, że ta lektura to jedna z wielu młodzieżowych opowieści o miłości. Takich na raz, po których przeczytaniu odkłada je się na półkę i powoli zapomina o treści, o tym, że w ogóle kiedykolwiek była przeczytana. Ale tak nie jest. Czytając Każdego dnia, zaznaczałam wszystkie ciekawe, interesujące mnie, inteligentne i piękne cytaty. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że nie nadążam za naklejaniem kolorowych zakładek. Każdy akapit, każde zdanie niosło ze sobą jakieś przesłanie, mądre przesłanie. W efekcie tego brzeg książki mam obklejony żółtymi i pomarańczowymi karteczkami, a gdybym chciała pewnego dnia je wszystkie przeczytać - musiałabym tak naprawdę od nowa przeczytać książkę.

Każdego dnia jest lekturą wyjątkową pod każdym względem. Jest łatwa w odbiorze, ale niesie z sobą niezwykłe przesłanie, o którym człowiek powinien pamiętać. Miłość to nie wszystko. Co prawda, charakter i dusza są najważniejsze, to je powinno się kochać przede wszystkim, bo to one stwarzają nam obraz człowieka, jakim jest, a nie jedynie ciało. Jednak ciała też nie można ignorować. To nim człowiek w końcu wyraża siebie. To na podstawie ciała człowiek układa sobie w głowie pierwsze myśli, opinie i wrażenia o drugim człowieku. Uczucia więc, nawet te najsilniejsze, nie są w stanie ignorować tego co widzimy i sobie wyobrażamy. Miłość bowiem to nie wszystko.

Moja ocena: 10/10

David Levithan, Każdego dnia, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015, s. 264

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROST\U

środa, 11 listopada 2015

133. Claire North - Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta


Gdy zobaczyłam okładkę Pierwszych piętnastu żywotów Harry'ego Augusta, wiedziałam, że ta książka musi znaleźć się na mojej półce. Bez względu na rodzaj literatury, treść czy autora. Przy najbliższym zamówieniu w jednym z internetowych dyskontów książkowych od razu trafiła do koszyka. Gdy paczka do mnie dotarła, byłam oczarowana! W ogóle nie czytałam opisu na obwolucie, okładka mówiła mi wszystko. Jest zwyczajnie cudowna w swojej prostocie. W dodatku brokatowe napisy (również na grzbiecie!), sylwetka mężczyzny i kolorystyka... Byłam, zresztą nadal jestem, zakochana.

To historia Harry'ego Augusta. A dokładniej, nic więc zaskakującego, to historia jego piętnastu żyć. Dlaczego aż tylu? Harry jest kalaczakrą - człowiekiem czy istotą, która w chwili śmierci rodzi się na nowo - w tym samym roku, co wcześniej, w tym samym miejscu i wśród tych samych ludzi. Nie jest jedynym w swoim rodzaju. Ma wielu przyjaciół, którzy pomagają sobie wzajemnie poprzez instytucję, jaką jest Bractwo Kronosa. Niestety ma również wrogów, pragnących zmienić świat lub dokonać czegoś wielkiego poprzez znajomość przyszłych wydarzeń. 

Sama idea ouroboran lub kalaczakr nie jest niczym nowym. Powstało sporo innych książek o podobnej tematyce. W dodatku, jeśli miałabym wnikać w cały proces, w którym ludzie ci umierają, a następnie ponownie przychodzą na świat, rodzi mi się kilka niejasności. W jaki sposób Harry mógł narodzić się ponownie w 1919 roku, a ktoś inny (z którym Harry w dodatku się spotykał!) żył i funkcjonował w tym samym czasie, ale w innej rzeczywistości kilkadziesiąt lat później? Podczas czytania głównie to pytanie przewijało mi się w głowie i naprawdę nie mogłam zrozumieć tej idei autora. Ale to są tylko niuanse, które według mnie absolutnie nie wpływają na jakość książki.

Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta można by nazwać krótkim podręcznikiem historii dwudziestego wieku. Są co prawda nieścisłości w związku z konsekwencją chęci zmiany świata poprzez niektórych bohaterów, ale generalnie książka ta cały czas nawiązuje do wydarzeń dziejących się na świecie w tych czasach. 

Mówiąc szczerze, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Po przeczytaniu opisu (w końcu to zrobiłam) oraz prologu, miałam nadzieję, że tajemnicza dziewczynka wniesie coś do biegu wydarzeń, że to od niej zacznie się historia. Zaczęła się ona jednak od samego początku, czyli od pierwszych narodzin Harry'ego i biegła niemal chronologicznie aż do jego piętnastego życia. Wielokrotnie więc Claire North przedstawiła czytelnikowi dzieciństwo mężczyzny, lata szkolne i uniwersyteckie, karierę lub poszukiwanie celu życia, a ostatecznie poprzez naprawienie błędów bohatera i próby ocalenia świata przed upadkiem. Dzięki temu czytelnik poznaje suche fakty, urozmaicone spojrzeniem bohatera na pewne sprawy, a opowieść wielokrotnie nawiązuje do kwestii z dziedziny fizyki. 

Ale nie bójcie się. Lektura ta nie jest czysto naukową, nudną książką, która nuży poprzez natłok wiadomości i dat. Momentami faktycznie było tego zbyt wiele, ale ogólnie to fantastyczna i bardzo dobrze napisana powieść, którą czyta się w naprawdę szybkim tempie. Claire North ma piękny styl, sporą wiedzę i naprawdę ogrom cudownych przemyśleń, o których świadczy podobny ogrom kolorowych karteczek przyklejanych przeze mnie na co po drugiej stronie.

Sama postać Harry'ego jest bardzo przemyślana i dopracowana wręcz do perfekcji. Nie jest to człowiek idealny, ale za to świadomy swoich błędów. 

Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta to książka dla każdego. Znajdziecie tu zarówno wątki science-fiction, jak i naukowe oraz historyczne, ale i ciut romansu również się wkradło. To także książka o złożoności psychiki człowieka, ale też o jego potrzebach i pragnieniach. To lektura o świecie i jego tragizmie. O ludziach i o tym, jaką władzę mają w swoim rękach. Jak dużo szkód potrafią wyrządzić, czasem i nieodwracalnych. Jak bardzo poprzez swoje nieprzemyślane decyzje mogą łatwo wpłynąć na bieg historii. 

Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta jest z pozoru książką, jakich sporo  leży na księgarnianych i bibliotecznych półkach. To jednak lektura wyjątkowa, nie tylko poprzez swoją pięknie zaprojektowaną okładkę. Polecam całym sercem, nie możecie przejść obok niej obojętnie.

Moja ocena: 9/10

Claire North, Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 464.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

czwartek, 5 listopada 2015

132. Październikowy Wrap Up & TBR na listopad

Witajcie! Ten post miał się pojawić znacznie wcześniej, jednak sprawy prywatne nieco skomplikowały mi blogowe plany. Pojawia się jednak teraz, bo nie potrafiłam odpuścić sobie podsumowania tak udanego miesiąca, jakim był październik.


Udało mi się przeczytać kilka książek z mojej półki, z czego jestem bardzo dumna. Zdecydowanie najbardziej fenomenalne było Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta, za to nie polecam Lilith. Dziedzictwa. Poza tym przeczytałam jeszcze cztery książki na czytniku (Blogera, Niezłomnych, Duff. Ta brzydka i gruba oraz Social media to ściema). 

W październiku więc pochłonęłam aż osiem książek, a z racji tego, że trzy z nich są moimi własnymi papierowymi egzemplarzami, jest to powód do dumy.


Na listopad nie mam dużych planów. Każdego dnia właśnie dzisiaj skończyłam czytać. Jestem też w połowie Wiernej. Papierowe miasta już zabieram sobie od jutra do torby, by móc je czytać w podróży do pracy. Hankę z kolei wiem, że przeczytam bardzo szybko i jestem jej niesamowicie ciekawa! Zimowa opowieść jest takim dodatkiem w tym miesiącu, choć jestem prawie pewna, że w listopadzie nie uda mi się jej skończyć.

Jak prezentują się Wasze plany na obecny miesiąc? Jak wyglądał Wasz październik pod względem czytelniczym?

czwartek, 29 października 2015

131. Carlos Ruiz Zafón - Książę mgły


Carlos Ruiz Zafón zawsze był dla mnie pewną zagadką. Jego dzieła zna każdy szanujący się książkoholik, a wielu z nich twórczość Zafóna sobie bardzo ceni. Kusiło mnie, by przeczytać którąś z jego książek, ale nigdy nie chciałam jej sama kupować, z kolei w bibliotece najczęściej była niedostępna. Na promocji udało mi się znaleźć pierwszą powieść pisarza - Księcia mgły - w cenie zaledwie trzech złotych. Nie zdążyłam się więc dobrze zastanowić, a już płaciłam za jej kupno przy kasie.

Wydarzenia dzieją się w 1943 roku, kiedo to rodzina Carverów przeprowadza się do niewielkiej osady rybackiej, do nadmorskiego domu. Nie ma on za dobrej historii. Małżeństwo, które wcześniej w nim mieszkało, w tragicznych okolicznościach straciło syna. Carverowie planują natomiast zaznać w nim spokoju podczas wojny. Od początku jednak w posiadłości dzieją się dziwne rzeczy, a w ogrodzie spotkać można dziwne i tajemnicze posągi cyrkowców. Max i Alicja, rodzeństwo, w nowym miejscu poznają Ronalda, który opowiada im historię zatopionego statku, który niejako łączy się z posągami, a te dwie rzeczy prowadzą do jednej, przerażającej postaci - Księcia mgły...

Opis Księcia mgły na obwolucie był historią wyjętą z dobrego horroru - mroził krew w żyłach. Nie pomyliłam się, bo był on historią. Jeśli więc nie chcecie psuć sobie zabawy i przyjemności z czytania tej cienkiej książki, koniecznie nie zaglądajcie na obwoluty. Streścił mi on właściwie wszystko, może prócz zakończenia, przez co nie do końca potrafiłam wczuć się w lekturę.

Jestem przekonana, że gdybym przeczytała Księcia mgły w chwili jego wydania lub chociaż kilka lat później, byłabym oczarowana historią i przerażona wydarzeniami, które nadają się jako pomysł na dobry horror. Jako dwudziestolatka twierdzę jednak, że książka trzyma się typowych dla filmów grozy schematów. Autor ma natomiast prosty, niemal prozaiczny styl i ewidentnie widać, że to jego początki pisarskie.

Naprawdę zdenerwowałabym się, gdybym wydała na nią więcej niż te trzy złote, bo uważam, że zawiera w sobie za mało, by cenić ją jako pełnowartościową książkę. Choć nie podoba mi się okładka, to wydaje mi się, że pasuje przedstawionej historii. Przypodobały mi do gustu natomiast małe rysunki, znajdujące się  na początku każdego rozdziału.

Książę mgły był dla mnie taką, powiedziałabym, banalną historyjką. Bardzo trudno było mi się "wbić" w jego lekturę, ale czytać - czytało się szybko.  Nie wniósł do mojego życia nic, więc podejrzewam, że długo nie będę go pamiętać. To zdecydowanie historia na raz, na jeden wieczór dla zabicia nudy czy, jak dla mnie, na podróż pociągiem do pracy. 

Jeśli od niego chcecie zacząć przygodę z Zafónem, możecie się zrazić do kolejnych, może poważniejszych i grubszych dzieł. Jeśli wyglądają one jednak tak jak to, będę srodze rozczarowana.

Moja ocena: 6/10

Carlos Ruiz Zafón, Książę mgły, Muza, Warszawa 2010, s. 200.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

poniedziałek, 26 października 2015

130. Rainbow Rowell - Fangirl


Z Fangirl  autorstwa Rainbow Rowell miałam styczność już jakiś czas temu. Jej czytanie zaczęłam w wersji anglojęzycznej. Po premierze w naszym kraju natomiast kupiłam wersję z polskim tłumaczeniem i w tym też języku zakończyłam jej czytaniE.

To historia przede wszystkim o jednej z bliźniaczek, Cath, która ma całkowitego bzika na punkcie bohatera powieści - Simona Snowa (ktoś a la Harry Potter). Pisze fanfiki, czyta książki, a jej pokój jest wyposażony w mnóstwo "Simonowych" gadżetów. Dziewczyna jednak w końcu musi zmierzyć się z dorosłością oraz pogodzić fikcyjne życie z życiem studenckim. Jak sobie poradzi?

Jest mi bardzo trudno ocenić Fangirl. To rodzaj książki, w której fabuła nie biegnie zatrważająco do przodu. Czytelnik ma wrażenie, że opisywane wydarzenia do niczego nie prowadzą, a akcja stoi w miejscu. To nie oznacza jednak, że książka jest nudna. Historia jest napisana lekkim i przyjemnym językiem oraz prostym stylem. Czyta się więc ją bardzo szybko.

Według mnie bohaterowie całkowicie rekompensują brak akcji. Autorka fenomenalnie skonstruowała i dopieściła każdego z nich. Począwszy od Cath i Wren, które pomimo kilku niesnasek, swoją ostateczną postawą idealnie pokazują, jakie powinny być siostry - bliźniaczki. W książce poznajemy też Reagan i Leviego oraz Nicka, o których przez te kilkaset stron zmieniłam zdanie o sto osiemdziesiąt stopni. Jest też kontrowersyjny ojciec dziewczynek i chyba jeszcze bardziej kontrowersyjna matka, której wprost nienawidzę. Na dokładkę profesor Piper - typowy wykładowca, do którego idealnie pasuje zdanie: Nauczyciel ma zawsze rację. Powiem szczerze - to jedna z niewielu lektur, w której czytelnik znaleźć może tak zróżnicowanych bohaterów. Dla każdego coś innego.

Wydawać by się mogło, że Fangirl jest przeznaczone głównie dla takich osób jak ja - które uwielbiają czytać i uwielbiają pisać; które mają mnóstwo fikcyjnych bohaterów, w których są zadurzone po uszy. Ale nie jest to książka banalna. Historia bliźniaczek w pewnym sensie jest tragiczna. Dorastanie bez matki, ze świadomością, że zostawiła swoje jedyne dzieci to ogromna trauma dla nich. Na dokładkę ojciec, który choć bardzo swoje dwie dziewczynki kocha, to jednak swoimi powtarzającymi się zachowaniami, nie do końca potrafi docenić, co ma. Koniec końców, to on wymaga opieki, a nie Cath i Wren. Wydaje mi się, że to przede wszystkim o tym trudnym dorastania i wkraczaniu w dorosłość jest ta książka. A fanfiki i Simon Snow to jedynie marketingowa otoczka, która ma przyciągnąć czytelników.

Bardzo ciekawym zabiegiem ze strony Rainbow Rowell były wprowadzenia cytatów z powieści o Simonie Snowie i fanfików Cath. To sprawiało, że czytelnik miał wrażenie, że Simon Snow naprawdę istnieje, a nie jest tylko wymyśloną postacią, o której rozmawiają i piszą bohaterowie.

Do Fangirl byłam steptycznie nastawiona. Najpierw był wielki bum na tę powieść i wszyscy ją zachwalali. Następnie o Fangirl ucichło, a gdy ktoś wypowiadał się na jej temat, nie mówił o niej w samych superlatywach. Dokładnie to samo działo się wcześniej, gdy do Polski trafili Eleonora i Park. Ja uważam, że książka jest dobra. Ale nie jest fantastyczna. Ma swoje słabe strony, ale nadrabia je tymi pozytywnymi (chociażby już samym pomysłem na książkę!). Warto ją przeczytać, ale niecierpliwi mogą się zniechęcić marnym posuwaniem akcji. 

Moja ocena: 8/10

Rainbow Rowell, Fangirl, Owarte, Kraków 2015, s. 380.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

sobota, 24 października 2015

129. C. J. Daugherty - Niezłomni


Zakończenie czwartego tomu serii Wybrani oraz oczekiwanie na kolejny i zarazem ostatni tom było dla mnie katorgą. Tyle się wydarzyło, los tylu bohaterów stał się dla mnie niejasny, że zwątpiłam, w jaki sposób autorka zaplanowała opisać wszystko i wyjaśnić w zaledwie jednej książce - Niezłomnych

Allie przychodzą kolejne zmartwienia. Nie jest jej obojętny los szkoły i uczniów Cimmerii. Musi poradzić sobie również z niewiadomym losem Cartera. Przed dziewczyną trudna przyszłość. Czy poradzi sobie z politycznymi sprawami babci? Czy odnajdzie Cartera? Oraz do kogo - Sylvaina czy Cartera - mocniej zabije jej serce?

C. J. Daugherty jak zwykle po każdym zakończeniu tomu stawia sporo pytań. Zakończenie Zagrożonych było jednak wyjątkowe, choć bardzo bolesne i niespodziewane. Tym bardziej też nie mogłam doczekać się Niezłomnych. Ten ostatni tom przyniósł mi wszystkie odpowiedzi. 

Absolutnie nie spodziewałam się takiego zakończenia serii. Choć wydarzenia w Niezłomnych oscylowały wokół właściwie jednego zdarzenia, nie czułam nudy. Działo się sporo, przede wszystkim sporo zwrotów akcji. Choć przewidywałam zakończenie (bo jakie by ono mogło być?), nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób do niego dotrze.  Ogromny plus za wartką akcję i bohaterów, którzy nie denerwowali mnie, ani nie irytowali.

Szczególną uwagę w książkach (tych zagranicznych oczywiście) zwracam na polskie nawiązania. Dlatego miło mi się zrobiło, gdy takowe, choć zaledwie kilkuzdaniowe, znalazłam w tej części. 

Nie chcę jednak wychwalać Niezłomnych pod niebiosa. Doskonale zdaję sobie sprawę, że był to najsłabszy tom, a przynajmniej pod tym względem plasuje się zaraz (o ile nie obok) Zagrożonych. Trudno mi to poprzeć jakimiś konkretnymi przykładami. Po prostu nie udało mi się w nim znaleźć czegoś nowego, czego bym jeszcze nie znała. Atmosfera, bohaterowie i ich działania były mi już dobrze znane i pod tym względem pani Daugherty ewidentnie wolała trzymać się znanych i sprawdzonych ścieżek oraz utartych schematów. 

Niezłomni są dobrym zakończeniem serii Wybrani. Kończą wszystkie wątki i niestety lub stety, nie dają nadziei na kontynuację. Choć autorka postawiła na przewidywalne zakończenie, to uważam, że akurat tej serii się ono należy i całkowicie do niej pasuje. 

Wybrani na zawsze pozostaną w moim sercu i całą ich historię będę miło wspominać. To wyjątkowa seria, choć przeznaczona dla młodszych pokoleń. Warto jednak choć raz w życiu po nią sięgnąć.

Moja ocena: 8/10

C. J. Daugherty, Niezłomni, Otwarte, Kraków 2015, s. 400.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

wtorek, 20 października 2015

128. Piotr C. - Pokolenie Ikea


"Pisać każdy może, trochę lepiej, a czasem trochę gorzej" - powiedzieć by można, że to idealne słowa opisujące "Pokolenie Ikea" autorstwa Piotra C, z którym miałam okazję się zaznajomić w ostatnim czasie.

Książka to opis historii Piotra C. - radcy prawnego, który pracuje, zarabiając na spłatę kredytu za mieszkanie. Poza pracą jego jedynym zainteresowaniem, hobby i zajęciem pozostają kobiety.

Książka, a przede wszystkim zachowanie głównego bohatera, jest ubliżająca kobietom. Ocenia on płeć żeńską pod względem wielkości biustu, niejednokrotnie opisując je bardzo "wyrafinowanym" słownictwem. W ich obecności liczy się dla niego tylko zaspokojenie własnych potrzeb seksualnych. Lektura wydaje mi się, że jest przeznaczona nie dla młodych czytelników. Odniosłam wrażenie, że nawet ci pełnoletni czasami nie powinni po nią sięgać. Nie chodzi mi tu tylko o przedmiotowe traktowanie kobiet, ale również  o liczne wulgaryzmy, od których nie stroni autor i jednocześnie główny bohater.

"Pokolenie Ikea" nie chcę jednak skazywać na całkowite straty. Jej lektura niosła ze sobą ogromną prawdę o współczesnym życiu. Ludzie kończą studia, uzyskują wyższe wykształcenie, zatrudniają się we "wspaniałych" przedsiębiorstwach, a i tak większość wypłaty przeznaczają na spłatę kredytu, rat za mieszkanie oraz inne rachunki. Ludzie więc ratują się takimi przyjemnościami, jak Piotr C. - ratuje się spółkowaniem z płcią piękną.

Książka jest dla mnie katastrofą pod względem fabularnym i językowym. Gdyby nie przesłanie, jakie z sobą niesie - byłaby kompletną klapą. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego - przede wszystkim czegoś mądrego, dobrze napisanego. Otrzymałam, to co otrzymałam. Nie polecam i nie odradzam, sami musicie się przekonać, ale nie zdziwi mnie, jeśli większość czytelników wymięknie już na pierwszych stronach.

Moja ocena: 4/10

Piotr C., Pokolenie Ikea, Novae Res, Gdynia 2012, s. 194.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

czwartek, 15 października 2015

127. Tomek Tomczyk - Bloger - poradnik dla blogerów


Kominka myślę, że kojarzy każdy. A przynajmniej powinien kojarzyć każdy szanujący się bloger. Przyznam się szczerze, że sama o Tomku Tomczyku wiedziałam niewiele. Pseudonim na dobre zaczęłam kojarzyć dopiero, gdy rok temu zaczęłam studiować Marketing Internetowy. To wtedy dowiedziałam się o jego blogach (zamkniętych już zresztą) i o samej książce - mianowicie o Blogerze - poradniku dla blogerów.

Wiedziałam, że książka ta będzie dla mnie (jako studentki Mediaworkingu) pozycją obowiązkową. Jej lekturę jednak odkładałam przez kilka dobrych miesięcy. Z początku przyczyną było to, że jest praktycznie niedostępna. Gdy już ją zdobyłam, musiała jednak poczekać na swoją kolej. Aż w końcu udało mi się za nią zabrać i przeczytać łącznie w zaledwie kilka godzin.

Bloger - poradnik dla blogerów jest prawdziwą biblią blogowania. Autor radzi jak zacząć swoją przygodę z blogowaniem, tłumaczy też czym są blogi i kim tak naprawdę jest ten cały bloger. Same rozdziały można uznać jako blogowe wpisy - mają ciekawe nagłówki i niebanalne zakończenia. Wielokrotnie podczas lektury, znajdziecie również mnóstwo porad od innych znanych blogerów. 

Tomek Tomczyk jednakże wszystkimi działaniami na blogu i w sieci nawiązuje do kwestii zarabiania poprzez pisanie, reklamowanie i promowanie. Jest to dla mnie jedyny minus książki. Nie każdy bowiem (jak ja), pisząc bloga, ma ochotę na nim zarabiać. Sama robię to z czystej pasji i nie chcę brać z tego powodu dóbr majątkowych. Dla Kominka blog jest jednak pracą i jedyną formą zarobku, więc głównie dla takich osób skierowany jest ten poradnik. Ale osoby piszące bloga z przyjemności i traktujące to jako urozmaicenie wolnego czasu, znajdą dla siebie wiele przydatnych porad, dotyczących przede wszystkim tego, jak pisać.

Bloger nie jest jednak przepisem na to, jak stać się popularnym w blogosferze. Popularność zależy od Was samych. Książka ma jedynie pomóc w tym, jak stać się profesjonalistą, a nie amatorem. Na co zwrócić uwagę przy zakładaniu bloga i przy jego pisaniu (systematycznym pisaniu). 

Poradnik napisany jest potocznym stylem. Nie znajdziemy tutaj dziwnych i nic nie znaczących dla laika sformułowań, za co chwała Kominkowi. Autor wielokrotnie podkreślał, że nie zna się ani na SEO, ani na SEM, nie pozycjonuje też swoich stron. Korzysta jedynie z Google AdWords w celu mierzenia statystyk. Dla wielu te kwestie są również czarną magią. Więc nie bójcie się, bo nudnych laboratów na tematy natury czysto technicznej i informatycznej tutaj nie znajdziecie.

Bloger - poradnik dla blogerów uczy, bawiąc i bawi, ucząc. To obowiązkowa pozycja dla każdego blogera (choć trudno dostępna, ponieważ wycofana ze sprzedaży). Dla mnie to książka genialna, która powinna być przykładem dla każdego piszącego poradniki (to właśnie tak powinny one wyglądać!).

Moja ocena: 10/10

Tomek Tomczyk, Bloger - poradnik dla blogerów, wydaje.pl, s. 364.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

niedziela, 11 października 2015

126. Rebecca Donovan - Biorąc oddech


Kwestią czasu było dla mnie sięgnięcie po Biorąc oddech. Po przeczytaniu zaledwie kilku stron pierwszej części serii Oddechy, stałam się jej nieodpartą fanką. Nie jest może ona wyjątkowa pod względem tematyki, bo takich książek jest od groma na księgarnianych i bibliotecznych półkach, a wydawnictwa co róż serwują to nowe pozycje. Pod względem emocji Oddechy są jednak majstersztykiem. Sięgnijcie po nią, a z pewnością poprzecie moją opinię.

Po przeżyciach związanych z okrutną ciotką i własną matką, Emma postanawia się odciąć od wszystkiego, co jest związane z jej dotychczasowym życiem. Wyjeżdża na studia do Kalifornii, zostawiając za sobą wszystkiego. Również samą siebie. Ma nowych przyjaciół, a także pewnego znajomego. Nie rzadko sięga też po alkohol. Wspomnienia jednak nie chcą odejść, męcząc dziewczynę w koszmarach. Jak Emma sobie z nimi poradzi? Co stało się z Evanem? Na te dwa i jeszcze więcej pytań, które błądziły mi w głowie po przeczytaniu drugiego tomu, odpowiedź znaleźć będzie można w Biorąc oddech

Nie będę tutaj oceniać zachowania Emmy, które w większości, choć było dla mnie zrozumiałe, pozostawało zwyczajnie głupie i nierozsądne. Pozostanę więc przy zdaniu, że ostatnia część była przesycona emocjami tak bardzo, jak żadna poprzednia. Opisy autodestrukcji dziewczyny (bo tylko tak potrafię to nazwać) były niepokojące i dręczące czytelnika. Przyznaję, że sama nie widziałam dla niej nadziei, choć w gruncie rzeczy wiedziałam, że pani Donovan jakoś z tej sytuacji musiała wybrnąć. No i czekałam na spotkanie z Evanem, modląc się, by to jego wybrała bohaterka.

Do gustu bardzo przypadła mi nowa narracja (której zapowiedzią była już końcówka Oddychając z trudem). Wydarzenia naprzemiennie opisywane były ze stron dwojga głównych bohaterów. Z jednej strony - tak jak wcześniej - z punktu widzenia Emmy, a z drugiej - z punktu widzenia Evana. Ani trochę nie przeszkadzał mi taki zabieg autorki, choć nijak miał się on do poprzednich części. Zdaję sobie sprawę, że tym pisarka nieco ułatwiła sobie zadanie, bo trudno byłoby opisywać wydarzenia poprzez dziewczyną pogrążoną w rozpaczy i nie wychodzącą z pokoju przez kilka dni. 

Książka jednak to nie tylko cierpienie, rozpacz i brak nadziei. To również potwierdzenie tego jak wielka jest siła miłości i przyjaźni (nie tylko między głównymi bohaterami), a co za tym idzie - jest to opowieść o wybaczaniu, i niepoddawaniu się mimo przeciwnościom losu. 

Opis na obwolucie mówi wszystko: to ostatnia szansa na to, by wsiąść do kolejki górskiej i wstrzymać oddech aż do ostatniej strony. Bo Biorąc oddech, a także reszta serii to jeden wielki rollercoaster, do którego przeczytania ja serdecznie Was zapraszam. Nie zawiedziecie się.

Moja ocena: 10/10

Rebecca Donovan, Biorąc oddech, Feeria, Łódź 2015, s. 488.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

poniedziałek, 5 października 2015

125. Book Haul, czyli co przywędrowało do mnie latem...



Ten stos, czy dla niektórych pewnie stosik, będzie nieco chaotyczny. Większość z tych książek będzie jednym z kilku letnich zamówień na arosie (uwielbiam ten dyskont, naprawdę! Przyzwoite ceny, szybka przesyłka i książki w dobrym stanie. Nigdy się nie zawiodłam). Jest również promocja w Auchan i "pamiątka" z wakacji w Karpaczu.


Papierowe miasta to zakup na arosie (nadal nie obejrzałam ekranizacji, najpierw książka!). Każdego dnia jest ową "pamiątką" z gór. Maybe someday już przeczytane (zakup spontaniczny, ale ani trochę nie żałuję). Duma i uprzedzenie znalazłam na wyprzedaży w Auchan za jedyne 10 zł, wiec nie zastanawiałam się długo...

Zew natury jest również spontaniczne. Zawsze się na nią czaiłam, aż w końcu kupiłam. Co, jeśli... oraz Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta  nadal czekają na swoją kolejkę na przeczytanie.

Fangirl aktualnie czytam. Nie porywa, ale też nie zniechęca. Podoba mi się, ale gdyby tylko mieć więcej czasu na nią. Książę mgły okazał się niesamowitą okazją! Nigdy nie ciągnęło mnie do książek Zafona, ale za 3 zł postanowiłam sama na własnej skórze sprawdzić, jakie one faktycznie są (Auchan - love forever). [delirium. opowiadania] oraz Biorąc oddech już przeczytane - uwielbiam!

Trochę się tego nazbierało. Ilość może nie powala na kolana, ale to chyba pierwszy w moim życiu taki book haul, z którego jestem w stu, dwustu i czterystu procentach zadowolona.

czwartek, 1 października 2015

124. Wrześniowy Wrap up & TBR na październik

Ten Wrap up i TBR będzie trochę inny niż poprzednie. Jest to związane z tym, że we wrześniu nie miałam zbytnio czasu na czytanie. Rozdziały doczytywałam tylko w komunikacji miejskiej, podczas załatwiania spraw związanych z nową pracą i drugim rokiem na uczelni. 

W związku z tym udało mi się przeczytać zaledwie ostatnią część The Walking Dead, czyli Upadek gubernatora część II oraz Pokolenie Ikea, które było dość krótkie. Nadal czytam Fangirl oraz Niezłomnych i czytuję Blogera.



Mój TBR więc zbytnio się nie zmienił.


Skończę Fangirl oraz dwie książki na czytniku (Niezłomnych i Blogera), a następnie planuję zabrać się za Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta. Trzymajcie kciuki!

wtorek, 29 września 2015

123. Veronica Roth - Cztery


Z prologami (tymi wydanymi jako osobna książka oczywiście) zawsze jest tak, że nigdy nie są one za ciekawe. Czytelnik bowiem wie już, co stanie się później. Po prostu nie zna początku wydarzeń.

Prolog Niezgodnej, jakim jest właśnie Cztery Veronici Roth nie jest więc niczym zaskakującym. To opisana historia Tobiasa - jego dzieciństwo, trudne i konfliktowe relacje z ojcem, pierwsze dni w nowej frakcji, Nieustraszoności oraz pierwsze spotkanie z główną bohaterką właściwej trylogii - Tris. Wszystko opisywane oczywiście z punktu widzenia chłopaka. 

Jedyną nowością jest właśnie owa narracja. Inaczej czyta się opisy wydarzeń z punktu widzenia mężczyzny, zwłaszcza tych kluczowych dla trylogii Niezgodna. Nie spodziewajmy się jednak czegoś nowego, bo sama fabuła niczym nie zaskakuje. Nawet młodociane lata Tobiasa w starej frakcji nie są niczym nieprzewidywalnym. Wszystko bowiem zostało już w jakiś sposób opisane w Niezgodnej.

Ten prolog jest krótką książeczką. Ma zaledwie kilka rozdziałów, które są urywkiem wydarzeń wyciętych z życia Cztery. Czyta się ją szybko i całkiem przyjemnie, ale jak już mówiłam - jest zwyczajnie przewidywalna.

To lektura dobra. Nie oczekiwałam żadnych fajerwerków. Wyszła po prostu taka, jakiej się spodziewałam.

Podsumowując, Cztery jest lekturą obowiązkową dla fanów powieści autorstwa Veronici Roth. Polecam czytać ją zwłaszcza po zakończeniu Wiernej, a przynajmniej po zakończeniu Niezgodnej. Inaczej może się wydawać napisana chaotycznie, no i nie ukrywajmy - po prostu jej wtedy nie zrozumiecie, a dodatkowo zaspoilerujecie sobie samą trylogię. 

Moja ocena: 5/10

Veronica Roth, Cztery, Amber, Warszawa 2014, s. 304

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

czwartek, 24 września 2015

122. Cecelia Ahern - Love, Rosie


Nigdy nie chciałam przeczytać Love, Rosie. Nie przekonywała mnie twórczość autorki, rodzaj literatury, a także oryginalny tytuł (Na końcu tęczy). Pewnego wieczoru obejrzałam jednak z chłopakiem ekranizację, w której absolutnie się zakochałam. Przeczytałam również sporo pozytywnych recenzji o tej pozycji, tak więc nie mogłam się powstrzymać i książkę niedługo po tym zakupiłam.

Rosie Dunne jest grzeczną nastolatką, która marzy o karierze hotelarskiej. Alex natomiast zawsze potrafił wpakować ich dwójkę w spore tarapaty. Obydwoje byli nierozłączni - można ich nazwać takimi przyjaciółmi na zawsze, do końca świata.  Wszystko się jednak zmienia, gdy chłopak wylatuje na studia do Bostonu, na drugi kontynent, a dziewczyna zostaje w Irlandii - bez pracy, przyjaciół, ale z rodziną i ciążą na karku.

Love, Rosie to blisko pięćdziesiąt lat wymienianych listów i maili. Przez co czasem trudno było mi się znaleźć w tonie wiadomości. Po raz pierwszy więc muszę przyznać, że wcześniejsze obejrzenie ekranizacji w tym przypadku naprawdę się przydało. Nie spowodowało to jednak, że historia stała się nudna. O nie. Love, Rosie było interesujące, niekiedy zabawne oraz do bólu prawdziwe. A także mało przewidywalne (głównie z tego powodu, że ekranizacja kompletnie różniła się od książki).

To książka o przyjaźni i miłości, ale według mnie przede wszystkim to historia o dorastaniu.  O młodzieńczych błędach i radzeniu sobie z ich skutkami w przyszłości. O wchodzeniu w dorosłe życie. O pierwszych związkach i pierwszej pracy. A to wszystko  zawarte w wymienianej korespondencji pomiędzy bohaterami.

Właśnie poprzez narrację ta powieść epistolarna zyskuje na wartości. Dzięki niej bohaterowie wydają się nad wyraz prawdziwi, a wydarzenia realne. Nie znajdziemy tu sztuczności i naciągania, a samą prawdę i srogą rzeczywistość. Pisarka nie pokazuje nam świata widzianego przez różowe okulary. Rosie Dunne mogłaby przecież być moją znajomą ze szkoły, Alex kumplem z podwórka. Mało tego, ja mogłabym być Rosie. Dlatego duży plus autorce, bo w mało której książce ja jako czytelnik naprawdę mogłam wczuć się w sytuację bohaterów. Historia spod pióra Ahern budzi więc tym naprawdę spore emocje - kibicowałam bohaterom, ale miałam też ochotę chwycić ich, potrząsnąć i powiedzieć, co mają robić.

Love, Rosie czy też Na końcu tęczy polecam absolutnie każdemu! To lektura dobra na chłodne zimowe wieczory oraz na upalne letnie po południe. Czyta się ją szybko i niezwykle przyjemnie. Sprawia, że będzie chciało się do niej jeszcze nie raz powrócić. Jest po prostu urocza (podobnie jak filmowa okładka zresztą). 

Moja ocena: 9/10

Cecelia Ahern, Love, Rosie, Akurat, Warszawa 2014, s. 512.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

wtorek, 22 września 2015

121. Robert Kirkman, Jay Bonansinga - The Walking Dead: Upadek Gubernatora, część II

Miałam spore wątpliwości, gdy pierwszy raz sięgnęłam po serię książek The Walking Dead. Wytłumaczenie było proste - przeczytałam kilka komiksów oraz obejrzałam wszystkie wyemitowane wówczas odcinki serialu. Dlatego bałam się, że książki będą tylko kolejnym powieleniem tej samej, znanej mi już dobrze wtedy historii. 

O fabule ostatniej części cyklu - Upadku Gubernatora - nie będę zbyt wiele opowiadać. Każdy, kto oglądał serial lub czytał komiks, zna jej zakończenie. Książka opowiada o Philipie Blake'u oraz Lilly Caul. Dwóch skrajnie różnych postaciach, które w tej części dążą tylko do jednego - wymordowania ludzi z położonego niedaleko więzienia, a co za tym idzie - bezpieczeństwa Woodbury. 

Bardzo ubolewam nad tym, jak mało zombie znalazło się w tej historii. Podczas czytania prawie trzystu stron, doszukałam się zaledwie dwóch wydarzeń z udziałem żywych trupów, które naprawdę zmroziły mi krew w żyłach. W większości jednak były one jakby "bohaterami epizodycznymi", które czasem stawały się groźne, ale w większości były tylko tłem dla dziejących się wydarzeń - nie niebezpieczne, a także nie bezlitosne, a za to powolne i nic nie wnoszące do historii.

Philip Blake pozostał taki jak zwykle - kłamliwy i zimny drań.  Lilly natomiast po swojej przemianie w poprzednich częściach nadal była twardą na zewnątrz, ale wrażliwą w środku kobietą, którą autorzy postanowili postawić na czele społeczności Woodbury (choć nadal nie potrafię zrozumieć dlaczego...)

Bałam się zabierać szczególnie za ostatnią część, ponieważ znałam jej zakończenie. Podczas czytania nie poczułam się jednak, jakbym wcześniej przeczytała jakiś spoiler. Upadek Gubernatora był kompletnie inną historią od tej serialowej. I to nie tylko dlatego, że skupiał się bardziej na obozie Woodbury, a nie na tym w więzieniu. Wydarzenia, choć sprowadzały do znanego wszystkim końca, toczyły się zupełnie innym torem, a wartka akcja i bardzo dobrze opisana i skonstruowana sylwetka bohaterów tylko dodawała uroku całości.

Podsumowując, książkę czytało się szybko i przyjemnie. Była bardzo dobra i według mnie - trzymała poziom fantastycznego serialu i przede wszystkim - poprzednich trzech części. Niczym mnie jednak nie zaskoczyła. Była po prostu taka, jakiej się spodziewałam. Gdyby nie tak mało żywych trupów, pokusiłabym się o wyższą ocenę. Będę ją jednak miło wspominać i chętnie sięgnę po kolejny twór autorów (gdyby takowy miał w przyszłości powstać). Mam jednak nadzieję, że będzie opowiadał on o innych bohaterach, bo o postaci Lilly Caul chyba nic więcej już się nie da napisać.

Moja ocena: 7/10

Robert Kirkman, Jay Bonansinga, The Walking Dead: Upadek Gubernatora, część II, wydawnictwo SQN, Kraków 2014, s. 296

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

poniedziałek, 7 września 2015

120. Andrzej Sapkowski - Sezon burz

Miałam spore obawy przed sięgnięciem po Sezon burz. Książkę kupiłam niemal od razu po premierze. Z jednej strony chciałam ją przeczytać natychmiast. Byłam ciekawa tego "nowego" Wiedźmina, jakiego wykreował nam pan Sapkowski. Z drugiej strony bałam się, że nie sprosta on moim oczekiwaniom (a po wybitnej sadze były one dość spore) i zwyczajnie się zawiodę. W końcu, po miesiącach kurzenia się lektury na półce, zabrałam się za nią.

Akcję Sezonu burz trudno właściwie gdziekolwiek osadzić. Nie dzieje się ona przed wydarzeniami z sagi o Wiedźminie (nie będzie więc tutaj opowieści o młodzieńczych latach Geralta), ale też nie dzieje się później. Sam Sapkowski określił to słowami: Opowieść trwa. Historia nie kończy się nigdy.

Opowieść streścić można w kilku zdaniach, aniżeli nie w słowach. Wiąże się ona nieprzerwanie z dwoma mieczami Geralta i urozmaicona jest pobocznymi wątkami, które zdawały mi się być o wiele ciekawsze od tych głównych.

Sezon burz nie jest co prawda Ostatnim życzeniem, ani Chrztem ognia, ale nie jest zły. Czytało się go w miarę szybko, choć z początku historia nieco mnie nużyła i strasznie się ciągnęła, a w dialogach bohaterów szło się czasami zagubić. Fabuła jednak wcale nie jest nieciekawa. Książkę czytałam z zapartym tchem, chcąc wiedzieć od razu, co za chwilę się wydarzy. Dużo ciętego języka i przekleństw, czyli stylu znanego i kochanego przez nas - fanów powieści Sapkowskiego. Geralt pozostał zimny, ale wrażliwy w środku. Jaskier nadal bawi. No i pozostaje też piękna, ale zadziorna Koral.

Muszę też wspomnieć o czymś, co łączyło ze sobą każdy rozdział. Na początku znajdował się fragment innego dzieła (prawdziwego lub wymyślonego przez pisarza), który zdawał się być zapowiedzią kolejnych poczynań bohaterów. Fragmenty te były niekiedy pełne humoru, czasem rzeczowe, w większości jednak emanowały mądrością. 

Według mnie książka jest miłym powrotem do świata Wiedźmina, ale nie do końca dorównuje sadze. Autor zakończeniem pozostawia jednak nadzieję na więcej - opowieść bowiem trwa. 

Podsumowując, lekturę należy czytać uważnie, by czasem czegoś nie przegapić. Jest dobra, ale nie tak wybitna jak pozostałe, stare części. Nie uważam, by była napisana na siłę dla pieniędzy (jak wielu pisarzy poczyniło), bo nie odczuwa się tego podczas czytania. Obowiązkowa dla fanów Geralta z Rivii, ale polecam ją też poszukiwaczom dobrej fantastyki, bo jej elementy w Sezonie burz z pewnością znajdziecie. 

Moja ocena: 6/10

Andrzej Sapkowski, Sezon burz, superNOWA, Warszawa 2013, s. 404.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

czwartek, 3 września 2015

119. Rebecca Donovan - Oddychając z trudem

Po świetnym Powodzie, by oddychać wiedziałam, że sięgnięcie po drugi tom serii Oddechy będzie dla mnie tylko kwestią czasu. Zwłaszcza, że zakupiłam w tym samym czasie obydwa tomy. A już tym bardziej dlatego, że zakończenie zaserwowane przez autorkę powalało na kolana, ciekawiło i dawało posmak kontynuacji. 

Powszechnie mówi się, że druga część jest zawsze gorsza. Niby się ciągnie, nieco nudzi, wydarzenia są naciągane, a bohaterowie nie wnoszą nic nowego... Jak było w tym przypadku?

Po dramatycznej nocy w domu znienawidzonej ciotki, Emma postanawia wyprowadzić się, a raczej powrócić do matki i wspólnie z nią zamieszkać. Powroty bywają trudne, ale z początku wszystko idzie dobrze. Emma nadal przyjaźni się z Sarą, kocha Evama i poznaje swoją matkę oraz jej nowego chłopaka - Johnatana. Okazuje się jednak, że dziewczyna będzie musiała zmierzyć się nie tylko ze swoimi koszmarami przeszłości. 

Obawiałam się tej części, właśnie ze względu na to, co się mówi i o czym pisałam na początku mojej recenzji. Moje obawy jednakże okazały się zupełnie bezpodstawne. 

Nie uważam, że Oddychając z trudem dorównało swojemu "poprzednikowi", aczkolwiek tę część trzeba oceniać zupełnie inaczej. Autorka skonstruowała tę książkę zupełnie inaczej, zastosowała inne zabiegi, a przede wszystkim skupiła się na części psychologicznej przy kreacji bohaterów. Pokusiła się w dodatku na dokładne przedstawienie nie tylko Emmy. Czytelnik może więc poznać historie dręczące jej matkę Rachel, Johnatana i zmarłego ojca. Tytuł więc w zupełności odnosi się do każdej postaci opisanej w Oddychając z trudem.

W pewnym momencie czułam się już jednak nieco przytłoczona podczas czytania. W tej części jest o wiele więcej Rachel niż Emmy oraz Johnatana niż Evana. Z jednej strony byłam tym zawiedziona, z drugiej troszkę się cieszyłam, że pisarka nie postawiła na cukierkową miłość. Wydaje mi się natomiast, że w pewnym momencie było tego zbyt wiele, a wydarzenia albo były przekoloryzowane, albo naciągane, przez co historia stała się przewidywalna. 

Zakończenie znów przebiło wszystko i sprawiło, że wprost nie mogłam się doczekać przeczytania ostatniego tomu trylogii. Nowa narracja dawała małą zapowiedź tego, czym pani Donovan posłuży się w Biorąc oddech

Podsumowując, nie uznaję Oddychając z trudem za gorszą książkę od Powodu by oodychać. Była ona dla mnie kompletnie czymś innym, nowym i równie zaskakującym. Momentami miałam dość, ale już za chwilę znów pragnęłam czytać dalej. Drugi tom jest więc dla mnie tylko potwierdzeniem, że ta seria jest warta uwagi każdego, więc nie zwlekajcie, tylko czytajcie!

Moja ocena: 8/10

Rebecca Donovan, Oddychając z trudem, Feeria, Łódź 2015, s. 544

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

118. Sierpniowy Wrap Up & Wrześniowy TBR


Z sierpnia jestem tak dumna, że sobie nie wyobrażacie! Może to, co widnieje na zdjęciu wygląda marnie. Jednak mijającego miesiąca swoją uwagę skupiałam na e-bookach i takim sposobem udało mi się przeczytać aż 9 książek, w tym 10 jeszcze dzisiaj postaram się skończyć. Poznałam pierwszy tom serii Lux, czyli Obsydian. Skończyłam swoją przygodę z serią Oddechy. W końcu udało mi się przeczytać Sezon burz, który zalegał na mojej półce już od chwili wydania książki. Poznałam trzy wspaniałe opowiadania Edgara Allana Poe. Miastem niebiańskiego ognia zakończyłam swoja przygodę z Darami Anioła. I nareszcie wiem, co to jest ten znany i jednocześnie nieznany wszystkim Doktor Jekyll i pan Hyde.



Na wrzesień nie mam sporych planów, gdyż chcę skończyć jeszcze wszystkie książki, które zaplanowałam sobie na sierpień. Mianowicie, dzisiaj powinnam skończyć jeszcze ostatnią część The walking dead: Upadek Gubernatora, część II. A na półce czeka na mnie rozpoczęte Klucz oraz Każdego dnia. Wybrałam więc  sobie tylko 4 książki, które niedawno zakupiłam. Fangirl kusi mnie już od chwili wydania. Papierowe miasta pragnę przeczytać, zanim obejrzę film (tak, jeszcze tego nie zrobiłam!). Co, jeśli... to chęć zapoznania się z inną historią, która wyszła spod pióra pani Donovan. No i czy Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta nie ma najcudowniejszej okładki na świecie?!

Mam nadzieję, że moje plany chociaż po części uda mi się zrealizować. Wrzesień bowiem z pewnością będzie dla mnie bardzo trudny. Drugi rok akademicki i pierwszy zjazd, który mam już 19 września (o zgrozo, dlaczego tak wcześnie?), ciekawa oferta nowej pracy i pewne podsumowania swojego życia... Będzie ciekawie.

sobota, 22 sierpnia 2015

117. John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle - W śnieżną noc

Uwielbiam zimę. Uwielbiam opowieści o prawdziwej, pięknej miłości. Bardzo polubiłam styl Pana Greena i coraz bardziej przekonuję się do twórczości Pani Lauren. W śnieżną noc powinno więc być dla mnie idealne. Ale czy na pewno?

Książka mieści w sobie trzy krótkie, bo zaledwie około stustronicowe opowiadania. Ich akcja dzieje się w zasypanym śniegiem Gracetown lub w jego okolicach. 

Podróż wigilijna, Bożonarodzeniowy cud pomponowy oraz Święta patronka świnek opowiada o ludziach, których z pozoru nic nie łączy. Każde z tych opowiadań jest zupełnie inne, mówi o innej miłości między innymi ludźmi. Miło jednak czyta się zbiór opowiadań, które układają się w jedną, spójną całość. Bohaterowie jednej historii mijają się na ulicy z tymi z drugiej, wydarzenia natomiast przeplatają się między sobą. Niby coś trywialnego, a jednak cieszy mnie jako czytelnika.

Zawiodłam się jednak opowiadaniem Johna Greena (Bożonarodzeniowy cud pomponowy), które okazało się najsłabsze. Styl pisania był typowy dla "Zielonego", aczkolwiek wymyślność niektórych sytuacji pozostawiała mi spory niesmak. Wyszło nudno i nieciekawie, a szkoda, bo autora stać na coś, co może uchodzić za piękne.

Co prawda książkę czytałam latem, w dodatku w dni, kiedy do Polski przychodziły największe upały. Nie odczułam jednak klimatu świąt, czy chociaż zimy (czego się spodziewałam i czego oczekiwałam, poprzez zapewnienia i czytelników, i wnioskując z opisu na obwolucie), a już tym bardziej nie poczułam tutaj ani krzty prawdziwej miłości...

Podsumowując, nie polecam, ani nie odradzam tej pozycji. W śnieżną noc momentami bawi (jednak tylko momentami...). W większości książka jest nudna, ciągnie się i nie przypomina w niczym tego, co wydawca o niej napisał. Jak dla mnie - za bardzo wymyślona i mało prawdziwa. Myślę, że samemu trzeba ocenić, czy pozycja jest warta uwagi i poświęconego czasu.

Moja ocena: 5/10

John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle, W śnieżną noc, Bukowy Las, Wrocław 2014, s. 314

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU

wtorek, 18 sierpnia 2015

116. Colleen Hoover - Maybe someday

Po niezbyt udanym i przewidywalnym (przynajmniej według mojej opinii) Hopeless Colleen Hoover nie miałam ochoty sięgać już po żadną książkę tej autorki. Po innych dziełach spodziewałam się błahej, nudnej i mdłej opowiastki o rodzącej się wśród młodych ludzi miłości. Zawsze jednak powtarzałam sobie, że trzeba dawać ludziom, a już zwłaszcza pisarzom, kolejną szansę. Tak też, zupełnie nagle i przypadkowo do mojego koszyka w internetowej księgarni trafiło Maybe someday. Nie mogłam więc czekać, gdy kurier zapukał do moich drzwi i niemal od razu zabrałam się za czytanie tejże książki. Czy kolejne spotkanie z historią wychodzącą spod pióra pani Hoover było udane?

Maybe someday to historia dwojga ludzi mieszkających na przeciwko siebie. Sydney, przesiadująca na balkonie, mająca chłopaka, z którym pragnie spędzić resztę życia i wspaniałą współlokatorkę, a jednocześnie najlepszą przyjaciółkę. Oraz Rigde, młody gitarzysta, którego utwory niosą się po całym osiedlu, trafiają również do ucha Sydney. Czy tych dwoje połączy jedynie muzyka i godziny spędzone na balkonach znajdujących się dokładnie naprzeciwko? Co kryje Rigde, którego utwory bez tekstów zdają się być najpiękniejsze na świecie? A także, co spowoduje, że Sydney zobaczy u chłopaka wyciągniętą, pomocną dłoń?

Po opisie książki zapewne każdy z Was, czytelników myśli jedno - to samo, co napisałam o dziełach autorki kilka zdań wyżej i co zniechęcało mnie do sięgnięcia po jej kolejne książki. Nie bójcie się jednak, bo Maybe someday, ku mojemu ogromnego zaskoczeniu i uciesze, jest zupełnie inna.

Brakuje mi słów, jakimi powinnam opisać inność, wyjątkowość i cudowność tej książki, a tak naprawdę tej historii. Sydney i Rigde są takimi typowymi bohaterami - ona młoda i piękna, choć uważa siebie za przeciętną dziewczynę, a on przystojny, zabawny i opiekuńczy. Obydwoje więc mają się ku sobie. Jednak to, co zrobiła autorka, a mianowicie opis sytuacji i miejsca, w jakich usadziła bohaterów, zdają się być najpiękniejszym zabiegiem, na jaki mogła sobie pozwolić. Tragiczna historia Rigde'a i niemiłe doświadczenia Sydney dodają jedynie pewnego uroku (o ile tak można to nazwać) książce.

Muszę też wspomnieć o soundtracku, jaki powstał do Maybe someday. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i jestem niesamowicie zadowolona. Koniecznie więc czytajcie to dzieło, wsłuchując się w Hold on to you, I'm in trouble czy wreszcie tytułowe Maybe someday Griffina Petersona. Te piosenki są nie tyle co piękne, rytmiczne. To one same piszą tę historię, opowiadają o niej, a Ty czytelniku masz wrażenie, jakbyś słuchał dźwięków wydawanych przez Ridge'a i słów pisanych ręką Sydney.

Bezapelacyjnie polecam każdemu. Nie możecie przejść obok tej książki obojętnie!

Moja ocena: 10/10

Colleen Hoover, Maybe someday, Otwarte, Kraków 2015, s. 440.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU