czwartek, 27 października 2016

160. J. D. Salinger - Buszujący w zbożu


Podczas mojej edukacji ominęło mnie omawianie chociażby fragmentów Buszującego w zbożu. Nic więc dziwnego, że czytanie tej pozycji zwyczajnie dołożyłam do listy książek, których nie uważałam za niezbędną konieczność, ale które chciałam i tak przeczytać, jednak w tej dalszej przyszłości. Swego czasu spotkałam się z jakiegoś typu modą na dzieło Salingera. Każdy, kto przeczytał, chwalił lub pisał, że z pewnością nie jest to kolejna, nudna książka - bo przecież taką opinię mają szkolne lektury.

Głównym bohaterem jest szesnastoletni Holden. Uczeń, który nie mogąc pogodzić się z rzeczywistym, otaczającym go światem, ucieka i dosłownie buszuje przez kilka dni po Nowym Jorku.

Obowiązkiem jest skupić się przede wszystkim na postaci Holdena, który jak na swoje szesnaście lat, zachowuje się jak dziecko. Z początku myślałam, że stanie się on jedną z moim ulubionych książkowych bohaterów. Szybko jednak zmieniłam zdanie i chłopaka po prostu znienawidziłam. I wcale tutaj nie przesadzam. Holden Caulfield chciał się wyrwać z zakłamanego, zbyt schematycznego jak dla niego świata. Chciał być inny, pragnął podążać własnymi ścieżkami. Tak naprawdę skończył jako dzieciak w wielkim świecie, który na siłę próbował stać się  dorosłym. Był w wielkim błędzie, myśląc, że pocałunek, kobieta i używki zmienią go w kogoś ważnego. Tak naprawdę pozostał ze szklanką coca coli i ogromnym niesmakiem. Niesmakiem dla czytelnika również.

Czytając Buszującego w zbożu starałam się dostrzec powody, dla których książka ta weszła do kanonu lektur. Odkryłam tutaj doskonały motyw podróży - tej dosłownej, ale też podroży wewnątrz siebie. Przede wszystkim z Holdenem wielu nastolatków chce się utożsamiać, jednak kończąc pozycję każdy powinien nauczyć się, że są inne sposoby na ucieczkę, a dorosłość to nie tylko seks, używki i cięty język.

Aspekt, dla którego spodobał mi się Buszujący w zbożu to idealne odzwierciedlenie sposobu myślenia i zachowania nastolatka za pomocą języka, jakim napisana jest książka. Salinger doskonale przedstawił mnogość myśli i chaotyczność postępowania Holdena. To, że napisał ją w pierwszej osobie było strzałem w dziesiątkę. Dlatego więc mimo krótkiej fabuły, czytelnik musi się porządnie skupić, by nie pogubić się w przemyśleniach, uczuciach i emocjach nastolatka.

W pewnym momencie zaczęłam zastanawiać się, czy nie jestem nieco za stara na tego typu książki, czy Buszujący w zbożu nie jest skierowany tylko i wyłącznie dla nastolatków. Kończąc, uznałam jednak, że nie. Ta pozycja może stać się przestrogą dla osób w wieku Holdena (jestem pewna, że nie jest ona dla młodszych czytelników). Dla starszych może okazać się perfekcyjnym studium przypadku osobowości i poznania miejsca najlepszego do nauki życia - Nowego Jorku.

Sami musicie dokonać wyboru, czy sięgnąć po tę pozycję. Będąc lekturą, wydaje się być ona obowiązkowa. Ja tak nie twierdzę, ale z pewnością warto się z nią zapoznać. 


J. D. Salinger, Buszujący w zbożu, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2006, s. 221

sobota, 22 października 2016

159. Ed Sheeran, Phillip Butah - Graficzna podróż


Nie pamiętam dokładnie momentu, w którym pojawił się w moim życiu Ed Sheeran i muzyka, jaką tworzył ten wykonawca. W jakiś sposób każda jego piosenka, która trafiała do moich uszu, zostawała pokochana i co najważniejsze - zapamiętana. Nie byłam jednak jakąś wielką fanką tego piosenkarza. Do teraz zupełnie nie wiem dlaczego. W przypadku HIM, zwariowałam do reszty - wiecie, dreszcze i gęsia skórka na ramionach, Ville Valo na tapecie i pierwszy tatutaż - heartagram na nadgarstku, a w marzeniach wyjazd na koncert. W tym przypadku moje zamiłowanie do Sheerana obyło się bez większego echa. Na wieść o wydawanej w Polsce biografii nie pędziłam więc biegiem do księgarni w dniu premiery. Do końca sama nie byłam pewna, czy chcę ją przeczytać. A potem spacerowałam po jednym z poznańskich Empików i moim oczom ukazała się rażąca zielona okładka, a rzut oka na zawartość wystarczył, bym tego samego dnia zamówiła tę pozycję jako prezent gwiazdkowy.

Graficzna podróż to biografia, a właściwie autobiografia Eda. Czytelnik ma okazję poznać jego przygody związane z chęcią zostania piosenkarzem, początki kariery, a także odkryć wszystkie uczucia i emocje towarzyszące Sheeranowi przy odnoszeniu pierwszych sukcesów. Narracja pierwszoosobowa naprawdę pozwala zbliżyć się nam do jego osoby, a w moim przypadku nawet nieco utożsamić. Pokochałam jego osobowość - zabawną i pracowitą - całym sercem.

Ale obok nazwiska Eda, widnieje również tajemniczy Phillip Butah, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, ale którego styl tworzenia wydaje mi się zaskakująco znajomy. Jest on przyjacielem i jednocześnie współpracownikiem piosenkarza, a w dodatku naprawdę utalentowanym rysownikiem i twórcą. To jego prace zdobią strony "Graficznej podróży" i jestem pewna, że całkowicie oddają charakter i dają ducha książce. Bez nich ta pozycja nie byłaby taka sama. Jakby tego było mało, możemy i o nim nieco informacji pozyskać w ostatnim właściwym rozdziale, pt. jak pracuje artysta.

Dzięki Graficznej podróży doceniłam Eda jako piosenkarza już tak naprawdę, a co więcej zrozumiałam jego twórczość. Nadal pozwalam sobie jego piosenki interpretować pod siebie, utożsamiać się z nimi, ale w dodatku teraz wiem, co kierowało ich autorem, gdy je tworzył. Właśnie za tę wiedzę całym sercem dziękuję za wydanie Graficznej podróży.

Polecam każdemu. O dziwo, nawet tym, którym muzyka Eda Sheerana nie przypada do gustu - ten piosenkarz jest przede wszystkim wspaniałym człowiekiem, więc czytając tę książkę poznacie głównie jego. A może przy okazji też polubicie jego twórczość. Graficzna podróż według mnie cieszy i oko, i duszę, więc dlaczego odmawiać sobie takiej przyjemności? Ja z dumą trzymam ją już prawie rok na swojej półce i chętnie wracam co jakiś czas do jej fragmentów.


Ed Sheeran, Phillip Butah, Graficzna podróż, Insignis Media, Kraków 2015, s. 210

czwartek, 6 października 2016

158. Vladimir Nabokov - Lolita


Dzieła Nabokova, w tym także Lolitę, uważałam i nadal uważam za rzecz obowiązkową dla każdego. Nie mówię tutaj o czytaniu tych książek od lat najmłodszych. Dla niektórych przyjdzie na nie czas w wieku piętnastu, dwudziestu, a nawet i sześćdziesięciu wiosen. 

Lo. Li. Ta. Myślę, że chwila i sposób w jaki czytelnik wymawia te głoski ma w sobie wszystko, co można by powiedzieć o tej pozycji.

Zacznę jednak od niezwykłej odwagi Nabokova, który wydał „to” – dzieło pełne kontrowersji i tematów tabu – w czasach, w których szybko mógłby za to stracić życie. Wiedziałam o Lolicie bardzo mało, jednak słyszałam o oburzeniach i jednoczesnym zachwalaniu tej powieści pod niebiosa. Zastanawiałam się więc jakim cudem Lolita obroniła się w chwili, gdy wolność słowa była tylko pozorem.

Lolita jest pozycją dla ludzi o mocnych nerwach. To doskonałe studium psychiki ludzkiej i wystawienie wręcz na pokaz tego, co siedzi w głowie nie mężczyzny, a pedofila. Na domiar złego jest też piękny i dokładny portret małej dziewczynki, dziecka, które nie tylko wystawia się Humbertowi, ale i bez umiaru go prowokuje. Tą historią Nabokov przedstawia tak naprawdę dramat obu postaci. A gdyby nie to, czego próbowałam się wyszukać obok, jak np. bardzo dobry motyw podróży i oczywisty piękny styl pisania, z chęcią powiedziałabym, że byłby to dramat również czytelnika.

Ostatecznie Lolicie wystawiłam tak niską ocenę nie ze względu za jej kontrowersję, ale za to, że nie wniosła do mojego życia aż tylu wartości, ile od niej oczekiwałam. 

Nie uważam tej książki za słabą. Broń Boże. Jak wspominałam już w pierwszym zdaniu mojej opinii, to pozycja obowiązkowa. Vladimir Nabokov jest pisarzem obowiązkowym. Jednak nie bierzcie Lolity na pierwszy rzut. To zbyt kontrowersyjna książka, a tematy, jakie porusza, mogą niechybnie wpłynąć na negatywną ocenę autora – może nie jego kunsztu pisania, ale zdecydowanie tematyki. Choć nie czytałam, to jestem pewna na milion procent, że każda inna będzie lepsza od tej. A po Lolitę i tak chwyćcie, ale później.


Vladimir Nabokov, Lolita, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1997, s. 383.

sobota, 17 września 2016

157. Suzanne Young - Plaga samobójców & Kuracja samobójców


Są takie serie, trylogie, a jak w tym przypadku – duologie, po które należy sięgnąć. W przypadku Programu nie ma żadnego „ale”. Musicie to przeczytać.

Sloane żyje w świecie, w którym nastolatkowie masowo popełniają samobójstwa, a by ich przed tym uratować rząd zamyka ich w ośrodkach Programu, by poddać ich leczeniu. Wszyscy jednak wiedzą, że nie jest to zwykłe leczenie, a każda osoba, która wyjdzie z takiego ośrodka nie pamięta niczego z „poprzedniego życia” – siebie, swoich przyjaciół; nie ma żadnych wspomnień. Ani tych złych, ani nawet tych dobrych. Sloane jest przerażona, że przyjdzie kolej na nią i jej chłopaka Jamesa. Czy łącząca ich miłość będzie więc w stanie przetrwać?

Długo zwlekałam się z recenzją Plagi samobójców. Miałam tyle myśli w głowie, byłam pod takich wrażeniem, a dodatkowo przeżyłam kaca książkowego, że po prostu odpuściłam. Postanowiłam więc napisać recenzję zbiorczą, gdy tylko uda mi się przeczytać drugi tom – Kurację samobójców. Książka czekała na mnie od maja bieżącego roku i w końcu, po miesiącach, udało mi się za nią chwycić i połknąć właściwie jednym haustem. 

Najgorsze w tych książkach jest to, że ciężko się za nie zabrać. To nie jest tak, że nie chcę. Ja wręcz pragnę tego, bo wiem, że się nie zawiodę, ale zdaję sobie sprawę z tego, że będę miała po nich kaca. Tak miałam po Pladze samobójców, mam po Kuracji samobójców i z pewnością będę miała po Remedium i Epidemii.

Program może i jest jedną z wielu dystopii. Świat i ludzie ograniczeni, kierowani, a wręcz sterowani przez rząd. I dwójka nastolatków, których łączy miłość i którzy nagle stają w centrum uwagi, mogąc zmienić wszystko. Brzmi jak oklepany schemat, wiem, ale to co robi z nim autorka to jest coś tak niesamowitego, że trudno opisać to słowami. Ta duologia jest po prostu dojrzała. Traktuje o ważnych sprawach, ale w niebłahy i mało banalny sposób.

Bohaterowie są charakterystyczni, autorka bardzo dobrze ich zarysowuje i nie tworzy czarno-białych postaci. Choć jest ich wielu, nie ma się wrażenia, że można się w tej ilości zagubić. Wielu z nich bez dwóch zdań jest złych do szpiku kości, ale nad zachowaniem wielu można się zastanowić i dłużej pomyśleć. Zakończeniem „Kuracji samobójców” pisarka wyjaśniła zachowanie i zrehabilitowała chociażby Realma, który jest poniekąd najbardziej złożonym bohaterem w tej historii. Ten zabieg wiele dla mnie znaczy, ponieważ nie lubię, gdy autorzy, kończąc książkę, pozostawiają czytelnikom otwarte, niewyjaśnione postacie.

Po wejściu Plagi samobójców na rynek wydawniczy nie byłam pewna, czy w ogóle warto się za nią zabierać, bo bałam się kolejnej byle jakiej młodzieżówki/dystopii. Jej kupno jednak było najlepszą rzeczą, jaką mogłam zrobić. Suzanne Young pisze fenomenalnie i z dumą będę trzymać jej książki na półce.


Suzanne Young, Plaga samobójców, Feeria Young, Łódź 2015, s. 500.
Suzanne Young, Kuracja samobójców, Feeria Young, Łódź 2016, s. 448.

wtorek, 13 września 2016

156. J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany - Harry Potter and the Cursed Child


Zwykle jestem negatywnie nastawiona do jakichkolwiek dodatków do wydanych już książek czy serii. Dlatego na wieść o premierze Harry Potter and the Cursed Child miałam mieszane uczucia. Bałam się tego, jaka będzie "kontynuacja" historii o czarodziejach, a w dodatku czułam, że to już nie będzie to samo. Ale przecież to Harry Potter, więc i tak szybko się na niego skusiłam i przeczytałam lekturę jeszcze w oryginale przed wydaniem jej w Polsce.

Harry wiedzie spokojne, dorosłe życie u boku Ginny. Jego syn Albus z kolei właśnie rozpoczyna pierwszy rok nauki w Hogwarcie i nie kryje swoich obaw przed ojcem. Chłopak na dodatek trafia do Slytherinu i zaprzyjaźnia się z synem Draco Malfoya, Scorpiusem. Obaj chłopcy nie należą do najpilniejszych uczniów, za to zaczynają bawić się czasem, chcąc przywrócić zabitego przez Voldemorta w Turnieju Trójmagicznym Cedrica.

Siegając po Harry Potter and the Cursed Child musicie uzmysłowić sobie jedną, niezwykle istotną rzecz, jeśli nie chcecie się tą pozycją rozczarować. Jest to scenariusz sztuki wystawianej w Londynie, a nie, jak to było wcześniej - powieść pisana prozą. Nie nazwałabym jej nawet kontynuacją, czy broń Boże ósmym tomem. To po prostu dodatek,  traktujący w głównej mierze o losach syna Harry'ego, a nie już o słynnej trójce przyjaciół. Może to oczywistość, ale wydaje mi się, że to właśnie tutaj tkwi problem, skutkujący wieloma negatywnymi recenzjami tej książki.

Jeśli więc weźmiecie moje powyższe uwagi do serca, to dam sobie rękę uciąć, że ta historia na pewno Wam się spodoba. Nie ukrywam, jest ona niestety schematyczna, bohaterzy czarno-biali, a dialogi proste, w większości nie wymagające myślenia i doszukiwania się drugiego dna. Chwilami były jednak śmieszne, a czasami mądre i pouczające (a już zwłaszcza te z udziałem Dumbledora). Ale czy nie za tę prostotę tak bardzo kochamy Harry'ego?

Wróćmy jednak do bohaterów, którzy rozczarowali mnie na całej linii. Irytował mnie nie tylko Albus, ale i jego ojciec, który ewidentnie nie radził sobie ze swoim synem. Wiem, że Albus nie był tutaj wzorowym i grzecznym dzieckiem, ale Harry popełniał równie tyle samo błędów jako ojciec, co on jako syn. Ze wszystkich postaci to Scorpius i Draco okazali się tymi, których polubiłam do głębi serca. Nie powiem, Draco miał swoje za uszami, ale rozczuliła mnie jego troska o syna. Uwielbianego przeze mnie Rona była niestety zbyt mało, bym mogła się o nim wypowiedzieć. Zabrakło mi  zresztą wielu bohaterów, których uwielbiałam we właściwej serii, ale rozumiem to - przecież nie o nich miała być ta historia.

Żałuję, ze nie jest mi dane obejrzeć sztuki, bo z pewnością byłby to niezapomniany i zdecydowanie magiczny spektakl. Czytając, wiele razy zastanawiałam się "jak oni to zagrali?" i "dlaczego nie mogę tego zobaczyć?". Do książki natomiast z chęcią powrócę, gdy tylko zostanie wydana w Polsce.

Harry Potter and the Cursed Child ma wiele wad, ale nie odrzucają one na tyle, by tej pozycji nie kochać. To nadal historia walki dobra ze złem, którą pokochały miliony. Cieszę się, że po nią sięgnęłam i będę ją polecać Wam wszystkim. Oczywiście pod warunkiem, że weźmiecie pod uwagę to, co pisałam wyżej.


 J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany, Harry Potter and the Cursed Child, Little Brown, London 2016, str. 352

sobota, 20 sierpnia 2016

155. Jojo Moyes - Zanim się pojawiłeś


Już na wstępie przyznam się bez bicia - tak, zanim przeczytałam książkę, obejrzałam ekranizację. Czy wpłynęło to jednak na moją opinię o lekturze Zanim się pojawiłeś?

Lou Clark jest mieszkanką małej mieściny w Wielkiej Brytanii, w której jedynym ciekawym punktem pozostaje zamek na wzgórzu. Nie można znaleźć tutaj żadnej innej rozrywki, dobrej pracy, ani zdobyć wykształcenia. Na domiar złego właściciel kawiarni, w której dziewczyna pracowała od lat, właśnie zamyka interes. I jak tu utrzymać rodziców i dziadka, nie mając pieniędzy? Tym zbiegiem wypadków oraz determinacją Lou trafia do domu państwa Traynorów i zostaje zatrudniona jako opiekunka niemal całkowicie sparaliżowanego i pogrążonego w głębokiej depresji Willa.

Historię, a także jej zakończenie doskonale znałam już przed sięgnięciem po tę pozycję (jak zdążyłam się wyżej przyznać). Od razu również napomknę, że bardzo się z tego powodu cieszę. Ale zacznijmy od początku.

Ekranizację obejrzałam dwa razy. Za pierwszym po prostu nie mogłam znieść postaci Lou, a wszystko przez grę aktorską Emilii Clarke, która wydawała mi się dość specyficzna - zwyczajnie jej nie polubiłam. Po dłuższym przemyśleniu obejrzałam film po raz drugi i tym razem zrozumiałam wszystko, a to jak Emilia zagrała postać Lou okazało się dla mnie naprawdę fantastyczne. Sama historia natomiast pozostała, jak się można zresztą spodziewać, bardzo wzruszająca i za każdym razem zdążyłam wylać morze łez. Nie minęło więc zbyt wiele czasu, zanim zabrałam się za książkę.

Możecie mnie zlinczować, ale sposób, w jaki została napisana ta historia, jest okropny. Myślę, że to nie jest kwestia tłumaczenia. Nie muszę też czytać jej ponownie, by jak w przypadku filmu zmienić zdanie, bo tak się nie stanie. Te płytkie, pojedyncze zdania i dialogi - sztuczne, bez żadnej głębi, które w filmie były cudownie zagrane, tutaj okazały się przeciętne i zwyczajnie słabe. W dodatku, co chyba najgorsze, powtarzające się kwestie, np. o tym, że Patrick (chłopak Lou) potrafi przyrządzić indyka na milion sposobów. To zdanie pojawiło się raz, a kilka rozdziałów dalej czytałam je ponownie. Zdarzyło się to kilka razy i wystarczyło, by mnie zirytować.

To nie jest tak, że nienawidzę tej książki. Zanim się pojawiłeś to wspaniała, wzruszająca historia i barwne, a nawet dość kontrowersyjne postacie, o których długo będę myślała i zastanawiała się nad powodami ich postępków. Być może jest ona nieco przewidywalna, ale mimo tego pozostaje naprawdę prawdziwa, a wszystkie działania Lou i to jak troszczyła się o Willa są mi naprawdę bliskie i zrozumiałe.

Niestety tym razem cieszę się, że dane mi było najpierw zobaczyć film. Gdybym przeczytała książkę, wątpię, czy chciałabym obejrzeć jej ekranizację. A tak - mam za sobą cudowną historię i bohaterów, w których aktorzy naprawdę się wczuli. Mam też za sobą mocno przeciętną książkę. Ale cóż, przecież bez niej nie powstałby film.


Jojo Moyes, Zanim się pojawiłeś, Świat Książki, Warszawa 2016, str. 382

sobota, 23 lipca 2016

154. Paula Hawkins - Dziewczyna z pociągu


Dziewczynę z pociągu otrzymałam od chłopaka jako prezent urodziny i powiem szczerze, był to jedyny powód, dla którego się w ogóle za nią zabrałam. Nie jestem fanką thrillerów ani kryminałów, a na swoim "czytelniczym koncie" mam ich zaledwie kilka - tak mało, że z łatwością policzyłabym je na palcach jednej dłoni. I choć każda z tych pozycji niesamowicie mi się podobała, to jednak nie na tyle, by przy takim gatunku na stałe pozostać. Jednak obok Dziewczyny z pociągu po prostu nie można przejść obojętnie. Przekonajcie się sami, dlaczego.

Rachel miała ciężkie i trudne życie. Nie mogła zajść w ciążę i rozwiodła się ze swoim mężem Tomem, a w dodatku popadła w alkoholizm. Na domiar złego codziennie widuje swój dawny dom w Witney, przejeżdżając obok niego pociągiem. Widok męża szczęśliwego z nową żoną i dzieckiem to dla niej ogromna katorga. Kobieta prócz nich widuje również Megan i Scotta, mieszkających niedaleko. Pewnego dnia Megan jednak znika, a Rachel odczuwa wielką chęć pomocy w odnalezieniu zaginionej...

Dziewczyna z pociągu była dla mnie bardzo skomplikowaną psychologicznie powieścią. Mamy tutaj narrację prowadzoną z punktu trzech kobiet - Rachel, Megan i Anny - nowej żony ex-męża Rachel. To już są trzy postacie, trzy niezwykle szerokie i różne portrety psychologiczne. Dochodzi do tego Scott, Tom, przyjaciółka Rachel Cathy, psycholog Kamal, a nawet para policjantów. Może się więc Wam wydawać, że autorka wprowadziła tutaj naprawdę wiele, pewnie się w tym pogubiła i wyszło przeciętne kogel mogel. Przysięgam Wam, że tak nie jest.

Dzieje się wiele, bo kwestia zaginięcia Megan to naprawdę szeroka i trudna sprawa. Ja jako czytelnik przez pierwsze mniej więcej 50 stron nieco się gubiłam i nie potrafiłam odnaleźć, ale dalej wszystkie wątki zaczynają wiązać się w logiczną całość i okazuje się, że Dziewczyna z pociągu jest fenomenalna.

Przyznam się szczerze - nie polubiłam Rachel, ale ogromnie jej współczułam. Była nieco gapowata i momentami naprawdę denerwująca. Popełniała wiele błędów, ale koniec końców działała w słusznej sprawie, a w dodatku jawiła się jako kobieta ogromnie zraniona, z nałogiem, z którego samemu jest bardzo trudno wyjść. O Megan wiele nie powiem, bo o ile z początku, "przez szybę pociągu" wydawała się miłą dziewczyną i kochającą żoną, o tyle po odkryciu wielu tajemnic, które kryła przed mężem, staje się zwyczajną idiotką. Tom z Anną od początku byli dla mnie parą łajdaków, a jedynym bohaterem do którego żywiłam ciepłe uczucia i ogromne współczucie był Scott. Niestety jego portret autorka ogromnie zniszczyła wydarzeniami z końca książki, o których nie będę teraz wspominać, ale których działanie nieco rozumiem. Żałuję tylko, że pani Paula Hawkins niczym go nie zrehabilitowała.

Podziwiam jednak pisarkę za umiejętność zawarcia tylu wydarzeń, wątków, postaci w zaledwie nieco ponad 300 stron i jednocześnie stworzenie historii, która ciekawi, nie nuży i przyciąga - sprawia, że od książki nie można się oderwać.


Jak pisałam wyżej - nie jestem żadną fanką takiego gatunku literatury, nawet się na nim nie znam. Zapewniam jednak, że dla mnie - laika, Dziewczyna z pociągu jest godna polecenia. Ma w sobie tajemnicę i zagadkę oraz bohaterów, których może nie do końca się lubi, ale którzy z pewnością nie są czarno-biali. Być może dla koneserów gatunku ta pozycja okaże się przeciętna, ale nie mi to teraz oceniać i spekulować. Przekonajcie się sami, czy i Wam się spodoba. 

 

Paula Hawkins, Dziewczyna z pociągu, Świat książki, Warszawa 2015, s. 328.

sobota, 21 maja 2016

153. Estelle Maskame - Czy wspominałam, że Cię kocham?


Do Czy wspominałam, że Cię kocham? podchodziłam z obojętnymi uczuciami. W sumie za jej czytanie zabrałam się całkiem przypadkiem i traktowałam jako lekki przerywnik podczas czytania książek o Finlandii i Skandynawii. Zabierałam ją tylko do pracy i czytałam głównie w podróży oraz komunikacji miejskiej lub podczas chwilowej przerwy.

Eden postanawia we wakacje zamieszkać ze swoim ojcem w słonecznej Santa Monice. Przenosi się więc z Portland do Kalifornii, a tam poznaje nie tylko swoich przyrodnich braci i nowe przyjaciółki, ale też zupełnie nowe życie - pełne imprez, alkoholu, a czasem i grzechu.

Przyznam szczerze - sama do końca nie wiem, co o tej lekturze myśleć. Jej czytanie zajęło mi sporo czasu. Choć robiłam to codziennie, to pochłaniałam jedynie po jednym rozdziale, a nawet i nie podczas całego dnia. Podejrzewam, że to właśnie z tej mojej winy stało się tak, że na początku w ogóle w Czy wspominałam, że Cię kocham? nie mogłam się "wbić". Bardzo trudno bowiem połapać się w sytuacji i w samej akcji, gdy czyta się ją skrawkami, a przez ten czas dzieje się jedno i to samo: imprezy, alkohol i inne używki oraz pijana młodzież.

Dopiero jakoś w połowie zaczęłam czytać tę lekturę naprawdę i koniec końców nawet mi się spodobała. Zaintrygowała mnie postać najstarszego z przyrodnich braci Eden - Tylera i jednocześnie jednego z kluczowych bohaterów w całej historii. Jeśli natomiast chodzi o samą Eden - nie, nie polubiłam tej dziewczyny. Jest irytująca i niezdecydowana. Myśli jedno, a robi drugie... Czasami to w ogóle nie myśli. Jej przyjaciółki zostały przedstawione jako typowe młode blondyneczki z Kalifornii, których interesuje tylko alkohol, seks i dobra zabawa. Według mnie to dość stereotypowe postrzeganie niestety ujmuje tej książce, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że to nie jest w końcu literatura najwyższych lotów.

Estelle Maskame udało się w pierwszym tomie serii Dimily jednak przekazać pewne wartości i dość aktualne prawdy, a przede wszystkim skłonić czytelnika do pewnych przemyśleń. Dzięki Tylerze książka nie traktuje tylko o ówczesnej młodzieży, ale też o złożoności ludzkiej natury. Pobudza uczucia i traktuje o dość kontrowersyjnych sprawach, mówiąc o chęci posiadania niemożliwego (sami natomiast musicie przekonać się jak autorka to zrobiła, bo nie chcę tutaj nikomu spoilerować).

 Czy wspominałam, że Cię kocham?, jak już pisałam wyżej, jest świetną książką jako przerywnik od nieco ambitniejszych lektur, z drugiej strony nadaje się na ciepłe letnie wieczory (choć nie będzie ich zbyt wiele, bo bądź co bądź, czyta się ją szybko). Z własnej winy byłam do niej negatywnie nastawiona, ale mniej więcej w połowie moje zdanie się zmieniło. Chętnie sięgnę po drugi tom, ale nie będę traktować go jako mój must read. Jestem po prostu ciekawa dalszych losów bohaterów. Niestety, pozycja ta jest bardzo przewidywalna, więc nie oczekujcie od niej zbyt wiele. Mi czytało się ją przyjemnie i miło spędziłam przy niej czas, a przecież to o to chodzi w czytaniu, nieprawdaż?


Estelle Maskame, Czy wspominałam, że Cię kocham?, Feeria Young, Łódź 2015, s. 408.

środa, 11 maja 2016

152. Anna Todd - After. Płomień pod moją skórą


Od chwili, kiedy skończyłam czytać After. Płomień pod moją skórą autorstwa Anny Todd, przelewa się przeze mnie tyle emocji, że nie mogę tego pojąć. Nigdy bym nie przypuszczała, że książka, przed którą właściwie wzbraniałam się od miesięcy, a którą niedawno zakupiłam "od tak", tak na mnie wpłynie.

Tessa właśnie rozpoczyna naukę w Collegu. Poszła na Anglistykę i marzy o pracy w wydawnictwie (czyżby typ bohaterki idealnie podobnej do mnie?), ma kochającego chłopaka Noah i jedyne co zakłóca jest porządne, spokojne i poukładane życie jest współlokatorka w akademiku Steph i jej dość "kontrowersyjni" znajomi - wytatuowani, z piercingiem  i tak bardo różni od grzecznej, skromnej dziewczyny. Jak znajomość z tymi ludźmi wpłynie na jej życie?

Dość pobieżnie przeczytałam sylwetkę autorki już po zakupie After. Płomień pod moją skórą i wiecie co? Rozczarowałam się. Wiedziałam, że jest związana z Wattpadem, ale odstraszył mnie fakt, że jej ulubioną powieścią jest Pięćdziesiąt twarzy Grey'a. Po tej informacji nie wiedziałam, czy lepiej będzie, gdy After odłożę na półkę, czy jak najszybciej książkę przeczytam i będzie to już za mną. Zdecydowałam się na drugą opcję, ale nie oczekiwałam od tej pozycji zupełnie niczego. Byłam wręcz przekonana, że najlepsze, co mnie w tej pozycji spotka to już znany mi opis na obwolucie.

After. Płomień pod moją skórą przeczytałam w błyskawicznym tempie i były to chyba najbardziej burzliwe od bardzo dawna chwile spędzone nad książką. Dawno nie czytałam żadnej lektury z takim "apetytem" i dawno nie zarwałam dla żadnej praktycznie nocy. Nie interesowało mnie, że na drugi dzień mam pracę lub uczelnię i pozostało mi mniej niż cztery godziny snu - musiałam dowiedzieć się, co wydarzy się w następnym rozdziale.

Tessa to typ bohaterki, którą się lubi i jednocześnie nienawidzi. Żywię do niej ciepłe uczucia, ale mimo to co chwila miałam ochotę ją udusić, za to co wyprawiała. Hardin z kolei jest postacią idealną, czarnym charakterem - arogancki, ma cięty język i uwielbiane przeze mnie tatuaże, a jednocześnie wrażliwy i kruchy w środku. Ten dobór osobowości nie może się dobrze skończyć. I rzeczywiście - dość krótkie rozdziały rozpoczynały się wyznawaniem miłości, a kończyły ostrymi i poważnymi kłótniami lub odwrotnie. W pewnym momencie zrobiło się tego tak dużo, że byłam pewna, że te wieczne humorki bohaterów to jedyny temat książki.

I może by tak było, ale uwierzcie mi na słowo, że Anna Todd mimo wszystko zrobiła kawał dobrej roboty. Skupiła się na psychice i szczegółowym rozpisaniu bohaterów głównych, ale i tym drugoplanowym poświęciła nieco uwagi.

Niestety, łatwo odgadłam, na jakie zakończenie pisarka postawi, ale i tak srogo się zaskoczyłam, a raczej bym powiedziała - byłam zszokowana. Przeczuwałam "typ" zakończenia, ale nie spodziewałam się, że właśnie takie wydarzenie Anna Todd wplecie do akcji. Podczas czytania książki próbowałam samą siebie przekonać, że nie kupię kolejnych tomów, bo zdaję sobie sprawę z tego, jakie one mogą być, ale po ostatnim rozdziale... Nie mogłam się powstrzymać i do koszyka w dyskoncie już dodałam kolejne trzy części.

After. Płomień pod moją skórą jest całkiem przyjemną i dość emocjonalną lekturą. Będziecie się irytować i jednocześnie kibicować bohaterom. Z drugiej jednak strony odnoszę wrażenie, że nie jest to do końca idealny pomysł na książkę. To rodzaj historii dobrej właśnie do aplikacji Wattpad, czy do prowadzenia bloga (krótkie rozdziały, cały czas coś się dzieje i to zgoła podobnego do tego, co było przed chwilą). Nie będę Wam polecać kupna książki. Zdecydujcie sami, czy chcecie to zrobić. Nie zawiedziecie się bowiem na samej historii, ale na sposobie jej napisania. 


Anna Todd, After. Płomień pod moją skórą, Znak, Kraków 2015, s. 632.

poniedziałek, 2 maja 2016

151. Randall Munroe - What if? A co gdyby?


Na What if? A co gdyby? natknęłam się zupełnie przypadkiem. Nie zależało mi jakoś bardzo, by książkę jak najszybciej przeczytać, ale po opisie na obwolutach byłam ciekawa i chciałam poznać wszystkie odpowiedzi autora na zadane pytania, nawet te najdziwniejsze.

Z tego, co zdążyłam się zorientować, Randall Munroe założył stronę internetową, na której użytkownicy mogli lub mogą (niestety nie wyszukałam, czy strona działa nadal) zadawać nurtujące ich pytania - od pospolitych po te zupełnie dziwne i wydawać by się mogło, że naprawdę nierealne. Skąd przecież ludzie biorą pomysły na niektóre z nich?

Już po przeczytaniu zaledwie kilku stron srogo się rozczarowałam. Nie chodziło mi tutaj o poziom realności zadawanych pytań (choć i on graniczył z cudem), ale raczej o ich tematykę. Nienawidzę fizyki i choć liceum skończyłam z wynikiem bardzo dobrym, to jednak ten przedmiot przyprowadza mnie o ciarki na skórze i spędza sen z powiek. Nawet jeśli już coś rozumiałam, to jednak nie było to dla mnie w żadnym stopniu interesujące. Spodziewałam się i nawet liczyłam na bardziej filozoficzne lub życiowe pytania, aniżeli te z zakresu nauk przyrodniczych, jakimi są fizyka oraz chemia.

Co na plus autorowi (który jest zarazem rysownikiem komiksów) i samej książce, to zabawne rysunki, dzięki którym lektura nie była aż tak straszna, a zawiłe i obszerne odpowiedzi urozmaicone właśnie nimi, stawały się ciekawe i momentami bardziej zrozumiałe oraz nie nużyły. Nie ukrywam jednak, że czasami szło się w tym wszystkim pogubić, zwłaszcza, że niektóre odpowiedzi były naprawdę nieprawdopodobne, a ich sposób wykonania nie rzadko graniczył z cudem albo stawał się zwyczajnie niemożliwy.

Podobał mi się na przykład opis skonstruowania tablicy Mendelejewa i przedstawienie korelacji pierwiastków, które ze sobą reagowały w dość "wybuchowy" sposób, ale już z kolei pytanie o oświetlenie księżyca, które byłoby możliwe tylko dzięki sporej ilości laserów, choć na Ziemi istnieje tylko taki jeden... Wydaje mi się, ze takie zagłębianie się w pytania jest zabiegiem niepotrzebnym i niepotrzebnie odrzuca czytelnika. 

Podsumowując, książka jest ciekawą pozycją dla miłośników dziedzin z zakresu fizyki czy chemii. Zwykli czytelnicy, chcący poznać odpowiedzi na nurtujące ich pytania, mogą się nieco rozczarować i zawieść. Tak też było niestety w moim przypadku. 

Nie zrozumcie mnie jednak źle. What if? A co gdyby? jest dobre i widać, że autor sporo się nad tą pozycją natrudził i włożył w nią dużo pracy, ale po prostu nie jest ona dla mnie.


Randall Munroe, What if? A co gdyby?, Czarna Owca, Warszawa 2015, s. 372.

czwartek, 21 kwietnia 2016

150. Colin Meloy - Uroczysko


Odnoszę wrażenie, że na Uroczysko ostatnimi czasy przyszła swoistego rodzaju moda. Gdzie nie spojrzę - czy to blogi, czy Instagram, czy inne social media - wszędzie aż huczy od książki Colina Meloy'a. Przyznam szczerze, że nie ciągnęło mnie do tej pozycji w takim stopniu, żebym chciała ją kupić (zwłaszcza, że nie dostaniecie jej w żadnej księgarni). Nie było jej jednak w bibliotece w moim mieście, a nie chciałam szukać jej po antykwariatach, czy łudzić się, że ktokolwiek obecnie chciałby ją odsprzedać. Dlatego też udało mi się zakupić e-book, z czego bardzo się cieszę.

Dwunastoletnia Prudencja jeszcze nie wie, że dzień, w którym pojedzie pobawić się z młodszym braciszkiem, już na zawsze odmieni jej życie. W trakcie zabawy Maksio zostaje porwany przez... kruki. Dunia więc, nie mogąc pogodzić się ze stratą, rusza za bratem do Nieprzebytego Boru - dzikiego lasu w Portland, do którego nikt się nie zapuszcza i razem ze swoim kolegą Kurtem odkrywa zupełnie inny świat - pełen tajemnic, a także niebezpieczeństw...

Zabierając się za Uroczysko, nie zdawałam sobie sprawy, że tak mnie ta historia pochłonie, że przepadnę. Opis na obwolucie ani zbytnio mnie nie zachęcił, a będąc szczerym, nawet nieco śmieszył. Pisarz jednak zastosował fantastyczny zabieg - stylem przeznaczonym dla bajek dla dzieci, pisał o naprawdę poważnych i przede wszystkim prawdziwych sprawach. W fantastyczny i magiczny świat wplótł rzeczy ważne dla realnego czytelnika, prawdy aktualne i ponadczasowe. Nie często zdarza się to pisarzom, a Meloy'owi przyszło to jakby od ręki, od tak - jak na pstryknięcie palcami.

Moim zdaniem jednak, książka nie nadaje się do czytania dzieciom, choć docelowo to właśnie małolaty powinny być jej odbiorcami. Autor zawarł w niej zbyt dużo zwrotów niezrozumiałych dla maluchów, a nie rzadko nawet bardzo drastycznych opisów zdarzeń. Choć akcja gna do przodu, a czytelnik nie jest w stanie zdążyć się znudzić czy odpocząć, to jestem zdania, że młodsi czytelnicy właśnie przez te niezrozumiałe słownictwo, mogliby nie być zainteresowani lekturą.

Nie mogę też pominąć przepięknych, klimatycznych ilustracji, których autorką jest żona pisarza. Tylko przez nie żałuję, że nie mam książki w wersji papierowej, a posiadam tylko w elektronicznej. Czuję, że właśnie przez to nie do końca jest mi dane podziwiać te "obrazki". Trudno mi to wytłumaczyć, ale swoim klimatem kojarzyły mi się one nieco ze światem Muminków, z takimi starymi bajkami, choć Uroczysko jest stosunkowo młodą książką. Niestety (nie wiem, czy to wada e-booka, czy w papierowym wydaniu jest to samo), ale ilustracje były umieszczane w takich miejscach, że nieco spoilerowały mi dalsze wydarzenia. Choć sama historia należy do tych, co do których czytelnik w łatwy sposób może domyślić się dalszych zdarzeń, to jednak te ilustracje nieco psuły mi radość z dalszego czytania.

Mimo niektórych wad, uważam, że to cudowna powieść, baśń i już nie mogę się doczekać, aż przeczytam drugi i trzeci tom. Nie wiem jeszcze, czy będę kontynuować czytanie, posiadając już papierowe wersje, czy kupię e-booki, ale jedno jest pewne - na pewno niedługo powrócę do magicznego  świata Prudencji oraz Kurta i razem z nimi podążę do Uroczyska.


Colin Meloy, Uroczysko, Wilga, Warszawa 2012, s. 542.

środa, 13 kwietnia 2016

149. Stephenie Meyer - Życie i śmierć


Stephenie Meyer postanowiła zaskoczyć wszystkich. Na 10 lat po wydaniu Zmierzchu dała czytelnikom Życie i śmierć, które ostatecznie nie okazało się historią widzianą oczami Edwarda, ale czymś zupełnie innym. Czy warto było wrócić do Forks?

Książkę zaczynamy dokładnie w tym samym miejscu, a mianowicie w Phoenix. Zamiast Belli jednak na lotnisko zmierza Beau. Postanawia zamieszkać w z ojcem Charliem w pochmurnym i deszczowym Forks, by dać mamie nacieszyć się swoim nowym mężem. Nastolatek nie zdaje sobie jednak sprawy, jak bardzo zmieni się jego życiu, gdy w tym małym miasteczku natknie się na Edythe Cullen, której nie będzie potrafił się oprzeć.

Długo zastanawiałam się, czy Życie i śmierć w ogóle przeczytać. Wierzcie mi, uwielbiam sagę Zmierzch i od czasów gimnazjalnych, kiedy to miałam okazję ją poznać, aż do teraz, darzę ją ogromnym sentymentem. Bałam się jednak, że to wydanie zakłóci moje postrzeganie samej pani Meyer i tej historii.

Autorka postanowiła zamienić płci prawie wszystkich bohaterów. Oszczędziła jedynie rodziców Belli, a teraz Beau i myślę, że akurat to było dobrym zabiegiem z jej strony. O ile łatwo było zrozumieć, jaki pierwowzór miał dany bohater, bo autorka wszystkim postaciom nadała bardzo podobne imiona, które w dodatku zaczynały się na tę samą literę, to jednak bardzo myliło mi sie rodzeństwo Cullenów i Hale. Przywykłam do Archiego i Jessamine, ale już Eleanor jako zamienniczka Emmeta nie bardzo pasowała mi do swojej roli. Polubiłam Carine (Carlisle), za to Ernest (Esme) nie pasował mi do swojej roli kochającego i nie wychylającego się w decyzyjnych momentach ojca.  Nie chcę pominąć też Jules (Jacoba), ale nie ukrywam, że pojawiała się tylko epizodycznie, dlatego jej postać była mi zwyczajnie obojętna.

Nie zapomnijmy jednak o głównych bohaterach.  Polubiłam Beau. Nie był już tak irytujący jak Bella, ale Meyer mimo wszystko go nie dopracowała, a wbiła po prostu w rolę poprzedniczki. Nastolatek nie znał się na samochodach, był niezdarny (i właśnie ta niezdarność była do bólu komiczna i nierealna), za to prał, sprzątał i gotował. To wszystko jakoś nie do końca pasowało mi do typowego nastolatka, ale o dziwo nie było tak sztuczne, jak początkowo się spodziewałam. Dlatego jestem w szoku, że tak mi przypadł do gustu. Uwielbiam też Edythe, której roli chyba najbardziej się obawiałam. Jako wampir została opisana naprawdę świetnie, a jej niekończąca się miłość do Beau była o wiele bardziej naturalna i zrozumiała, niż w Zmierzchu.

Jedyne co mnie odrzucało i jednocześnie śmieszyło to określenie wampira płci żeńskiej jako "wampirki". Zdaję sobie jednak sprawę, że to tylko i wyłącznie kwestia polskiego tłumaczenia, w dodatku określenie to pojawiło się na szczęście tylko dwa lub trzy razy. A skoro jesteśmy już przy polskim wydaniu, to jestem rozczarowana, że Życie i śmierć można zakupić tylko i wyłącznie razem ze Zmierzchem. Zapewne wielu z Was się to spodobało i uważa to za brawurowy pomysł, ja jednak żałuję,  że wydawnictwo nie zdecydowało się na wydanie tej książki osobno.

Czytając Życie i śmierć powoli nie mogłam oprzeć się wrażeniu, ta wersja chyba jednak bardziej podoba mi się od oryginału. Miałam nawet cichą nadzieję, że pisarka skusi się i napisze trzy kolejne części, jednak zakończenie nie pozostawiło mi złudzeń, że tak się jednak nie stanie.

Chyba właśnie zakończenie jest tutaj głównym minusem powieści. Stephenie Meyer miała naprawdę mnóstwo czasu na dopracowanie Życia i śmierci, dlatego nie mogę przeżyć jak wiele wydarzeń, kluczowych i ważnych wydarzeń, upchnęła w kilkunastostronicowy epilog. Jakby jak najszybciej chciała zakończyć tę historię, ale miała jeszcze tyle pomysłów, dlatego wrzuciła wszystkie na raz w ostatni "rozdział" i pozostawiła czytelnika z niesmakiem, niedosytem i mnóstwem pytań. Dosłownie wszystko w epilogu zadziało się za szybko, przez co drastycznie zmieniło moją opinię o tej książce.

Mimo tego, że jestem znacznie starsza niż target, do którego kierowane jest Życie i śmierć, to jestem zadowolona, że zdecydowałam się kupić tę powieść  i powrócić do Forks. Bohaterowie, choć w innym wydaniu, umilili mi kilka godzin, w których pochłonęłam książkę i pozostawili z tym dziwnym uczuciem, ni to zadowoleniem, ni to żalem, które czułam w środku po przeczytaniu książek z serii Zmierzch


Stephenie Meyer, Życie i śmierć, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015, str. 417.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

148. Lauren Oliver - Panika


Lauren Oliver  już dawno stała sie jedną z moich ulubionych pisarek. Wszystko za sprawą cudownej serii Delirium, którą pokochałam i kocham całym sercem nadal. Wszystkie tomy, jak również późniejsze opowiadania, które w zeszłym roku miały swoją premierę w Polsce, były utrzymane w podobnym klimacie i stylu, a przede wszystkim o podobnym poziomie, co według mnie świadczyło i nadal świadczy o geniuszu tejże autorki. I nagle wyszła Panika. Niepozorna i cienka książeczka, która jakoś specjalnie mojej uwagi nie przykuła. Podejrzewam, że gdyby nie nazwisko na okładce, nawet bym na nią nie spojrzała. Po premierze zamierzałam ją kupić, ale na szczęście (tak, na całe szczęście) udało mi się wypożyczyć ją z biblioteki. Jak moje wrażenia?

Tytułowa Panika jest w zasadzie grą i to nie byle jaką. Do udziału w niej szykuje się spora liczba nastolatków, którzy ukończyli liceum. To tak naprawdę walka o przetrwanie, w której stawką jest nie tylko zdrowie, ale i życie uczestnika, za to na zwycięzcę czeka niezwykle interesująca nagrodą, którą jest... ogromna suma pieniędzy. A jak wiadomo, człowiek dla pieniędzy jest gotów zrobić wszystko. 

Narracja prowadzona jest głównie z punktu Heather i Dogde'a, którzy do Paniki dołączyli z naprawdę ważnych pobudek. Dziewczyna ma pod opieką młodszą siostrę, a na głowie pijaną matkę, a na domiar złego właśnie straciła chłopaka i pracę. Nastolatek z kolei opiekuje się niepełnosprawną siostrą, która w wyniku wypadku w ubiegłym roku (właśnie w Panice), straciła czucie w nogach. Jak wiadomo, opieka, leczenie i rehabilitacja kosztują wiele, a poza tym Dogde ma ochotę się zemścić właśnie za kalectwo siostry. Czytelnik poznaje też Nat, która chyba najmniej przypadła mi w tej książce do gustu. Nie będę ukrywać, że według mnie to pusta nastolatka, która swój udział w grze traktuje jako fun i dobrą zabawę (na szczęście nie na długo). Naprawdę nie rozumiem więc, dlaczego udało jej się tak długo w grze pozostać i jaki był zamysł autorki, by w ogóle tę postać do gry wprowadzić.

Co do samej Paniki... Pomysł jest naprawdę dobry, natomiast przedstawienie  już niekoniecznie. Niejednokrotnie po każdym wykonanym przez bohaterów zadaniu miałam w głowie te same myśli: "I co? To już wszystko?". Uwierzcie mi, ani razu nie poczułam dreszczyku emocji czy jakiegokolwiek strachu. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że same zadania były nieprzemyślane, a ja jako czytelnik bardziej przejmowałam się samą fabułą i historią bohaterów, aniżeli tym, co w książce powinno być najważniejsze, czyli właśnie Paniką. Choć była ona nieodłączną częścią życia Heather, Dogde'a i Nat, to jednak ich prywatne problemy stawały się o wiele bardziej interesujące. Sama gra była jakby z boku, a gdy przychodził czas na wykonanie kolejnego zadania, to tak jakby w ogóle się tego nie czuło. Naprawdę trudno mi to wyjaśnić czy jakkolwiek opisać, ale chyba najłatwiej będzie, jak powiem, że zwyczajnie się tą książką rozczarowałam.

Panikę czytałam prawie miesiąc. Męczyłam się nią ogromnie, ale nie jest to raczej spowodowane tym, że książkę czyta się opornie. Gdy już ją miałam w ręce, czytałam naprawdę szybko. Pół książki zajęło mi właściwie niecały wieczór. Więcej czasu zajęło mi samo sięgnięcie i zabranie się za jej dokończenie. Dlatego, choć zakładałam, że jej czytanie zajmie mi zaledwie kilka dni, tak się nie stało.

Jeśli nie czytaliście Delirium (nie mówię o całej serii, ale chociaż o pierwszym tomie), możliwe, że nie do końca zrozumiecie, o co mi tak właściwie chodzi i do czego piję. Mianowicie, poziom autorki znacząco spadł. Delirium, choć pozostaje serią dla młodzieży, było przede wszystkim dojrzałe. Panika jest grubo przeciętna, a z jej czytania nie wyniosłam nic, zupełnie nic. Ani bohaterowie nie przypadli mi do gustu, ani tym bardziej historia. Sama gra była dobrym, nawet bardzo dobrym pomysłem, ale już jej opis i wykonanie nie bardzo...

Do końca miałam jednak nadzieję, że pisarka coś zmieni, coś w niesie do historii, co zmieni moją opinię na temat książki. Niestety, nawet kilka ładnych słów o odwadze w zakończeniu, nie spowodowało, że obdarzyłam Panikę cieplejszymi uczuciami.

Podsumowując, nie polecam nikomu. Ani tym, którzy czytali już inne książki Lauren Oliver, ani tym bardziej tym, którzy o autorce usłyszeli właśnie dzięki Panice. Mówiąc szczerze, nawet będę Was przestrzegać, byście trzymali się od tej książki z daleka. Przede mną jeszcze 7 razy dziś, ale po tym jak wypadła ta powieść, nie wiem czy chcę sobie jeszcze bardziej psuć moją sympatię do tej pisarki.

(Choć biłam się sama ze sobą, by dać jeszcze mniej...)

Lauren Oliver, Panika, Otwarte, Kraków 2016, s. 360.

***
Jak mogliście zauważyć, nie było mnie tutaj właściwie miesiąc. recenzje leżą przygotowane, a ja nie mam czasu, by je tutaj zamieścić. Ogromnie Was przepraszam, aczkolwiek przez najbliższy nie będę tutaj zaglądać zbyt często. Szkoła/praktyki + praca to sporo obowiązków, a nie chcę zrezygnować też z najbliższych. Będę jednak starała się być jak najczęściej, a przynajmniej w miarę regularnie. Pozdrawiam cieplutko ;*


sobota, 5 marca 2016

147. Katarzyna Molęda - Szwedzi. Ciepło na północy


Na Szwedów. Ciepło na północy natknęłam się zupełnie przypadkiem i dodałam do zakładki "Chcę przeczytać". O książce nie zapomniałam, ale nie czułam też jakiegoś przyciągania do niej i chęci do jej nagłego przeczytania. Nie ukrywam, że Szwecja jest moich chyba najmniej ulubionym państwem na Północy. Jednocześnie więc najmniej mnie interesuje. Tak też Szwedzi. Ciepło na północy na internetowej półce leżała dobrych kilka miesięcy. Zabrałam się za nią w zeszłym tygodniu i błyskawicznie przeczytałam. Czy jednak będę ją rekomendować dalej?

To absolutnie nie jest żadna książka przygodowa ani reportaż. Katarzyna Molęda, Polka, mieszkająca na stałe w Szwecji, opisuje ten kraj i naród, zwyczaje Szwedów i święta jakie obchodzą, ale również służbę zdrowia, urzędy i dziwne zamiłowanie do pralni... Tak, rzadko który Szwed ma w swoim domu czy mieszkaniu pralkę.

Trzeba przyznać, że pisarka ma zgrabne pióro. Czasami ten styl podchodził mi pod dziennikarski, który spotkamy w każdej gazecie w rozdziałach o turystyce i podróżach. Molęda jednak bardziej zagłębiała się w sprawę i nie opisywała danych rzeczy aż tak pobieżnie. Miała na to przecież całą książkę, a nie dwie strony w prasie. Pod tym względem nie czuję niedosytu. Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o Szwecji, nie rzadko tych zaskakujących. Na przykład o tej kwestii z pralkami, o tym, że zawarcie przysięgi małżeńskiej może trwać tam mniej niż minutę, czy o tym, że Szwedzi często nie mają własnych aut, bo wolą je wypożyczać na weekendy. Każdemu też przysługuje ubezpieczenie zdrowotne, a w urzędach można porozmawiać z człowiekiem, który przetłumaczy nam ludzkim, a nie urzędniczym czy sądownych stylem zawiłe regulaminy, bez zagłębiania się w artykuły czy paragrafy.

Uwierzcie mi jednak, że dawno nie czytałam tak irytującej, wzburzającej i w ogóle denerwującej książki! Katarzyna Molęda mimo swojego stylu, bardzo często, a mówiąc szczerze to cały czas, porównywała Szwecję do Polski i odwrotnie. Jej zdaniem Szwecja jest innowacyjnym, nowoczesnym państwem i wszystkim żyje się tam wspaniale, nie ma dużej biedy i bezrobocia, natomiast Polska pozostaje nadal zacofanym krajem, w którym nie warto mieszkać. Zgodzę się z tą innowacją, bo widać, że Szwedzi radzą sobie w życiu, a państwo jak najbardziej stara się pomóc i udogadniać obywatelom. Jednak wydaje mi się, że autorka dość radykalnie podeszła do tematu. Dlatego dosłownie wszystko w Polsce krytykowała, a Szwecję i samych Szwedów wychwalała pod niebiosa. 

Bardzo trudno jednoznacznie ocenić mi tę książkę. Zawiera w sobie dużo przydatnych informacji i ciekawostek, nie brak jej też humoru. Styl jest dobry, czyta się ją zgrabnie i szybko, a pisarka dobrze operuje piórem. Jednak te porównania mnie tak denerwowały i irytowały, że nie potrafię po prostu ich zignorować. Szkoda, że Molęda tą postawą skrytykowała również siebie jako Polkę. 

Jestem dumna z tego, że jestem Polką i być może państwo wielokrotnie utrudnia nam, Polakom i czasami nie żyje się tutaj najlepiej. To jednak życie w Polsce nie jest tak tragiczne. Znajdzie się wiele pozytywów, a zaradny człowiek i tak sobie poradzi. Faktycznie, Szwecja jak i wszystkie kraje skandynawskie i nordyckie (nie zapomnijmy o Finlandii!) są znacznie bardziej rozwinięte, a na wielu stanowiskach, nawet tych niszowych, zarabia się więcej. Nie znaczy to jednak, że Polskę można besztać z błotem.

Trudno mi powiedzieć, czy polecam Wam tę książkę. Podsumowując, jest ona skarbnicą wiedzy o zwyczajach Szwedów i życiu w Szwecji, ale postawa autorki zakrawa o wszelką krytykę, dlatego tak nisko oceniłam tę pozycję.



Katarzyna Molęda, Szwedzi. Ciepło na północy, Czarna Owca, Warszawa 2015, s. 352.

wtorek, 1 marca 2016

146. January & February Wrap Up


Jestem tak dumna z lutego, że sobie nie wyobrażacie! Przeczytałam aż osiem książek i dwa magazyny English Matters. Z czystym sercem na półkę mogłam odłożyć sporo tych, które nieprzeczytane leżały tam od miesięcy.

Zaczęłam spokojnie Nieznośną lekkością bytu Milana Kundery. Była całkiem dobra, aczkolwiek twórczość tego autora aż tak nie przypadła mi do gustu, bym sięgnęła po innego pozycje, które wyszły spod jego pióra. Później znalazły się dwa magazyny do nauki języka angielskiego. Coś więcej postaram się o nich napisać wkrótce. Cieszę się, że przeczytałam Kobiety, Onyks i Gildię magów. Na pewno zabiorę się za kontynuację dwóch ostatnich, a co do Charlesa Bukowskiego, to pragnę jeszcze więcej i więcej jego książek. Oczywiście nie zabrakło tutaj czegoś o Skandynawii. Recenzja Światła północy jest już na blogu, tak więc zapraszam tutaj. O Szwedach. Cieple na północy też wkrótce coś napiszę na bloga. Miesiąc zakończyłam Anią z Zielonego Wzgórza. Ostatnio miałam ochotę i wypożyczyłam wszystkie części Anii, tak więc teraz będę się zaczytywać w twórczość Montgomery.


Trochę niechronologicznie wspomnę, że nie podsumowałam stycznia. Pamiętam, że zwyczajnie nie znalazłam na takowy post czasu, zajęta zaliczeniami (trwała sesja, a drugi rok to już nie przelewki). Był on jednak o wiele słabszy, ale udało mi się przeczytać, a właściwie skończyć dwie cudowne książki, mianowicie Graficzną podróż (której recenzja również się tutaj pojawi) i Przewodnik ilustrowany po Skandynawii (moja pasja tym regionem trwa w najlepsze!).


Jak zauważyliście, nie podaję dzisiaj żadnego TBR na marzec. Powód jest prosty. Ostatnio czytam książki naprawdę losowo i zauważyłam, że o wiele lepiej czuję się z tym, gdy czytam to, na co mam ochotę, a nie to, co zaplanowałam sobie na początku miesiąca. 


Jak Wam wypadł początek roku? Co udało się Wam przeczytać? Koniecznie dajcie znać :*

piątek, 26 lutego 2016

145. Jennifer L. Armentrout - Onyks


Po zakończeniu czytania Obsydianu miałam ogromną ochotę zabrać się za kontynuację, czyli właśnie Onyks. Ta ochota jednak szybko mi przeszła i o książce zwyczajnie zapomniałam. Niedawno jednak natknęłam się na serię Lux ponownie i postanowiłam przeczytać tom drugi. Czy było warto?

Katy i Daemon są ze sobą złączeni tajemniczą więzią. Dziewczyna doskonale wyczuwa jego obecność i odwrotnie. Obydwoje są też sobą zainteresowani. W otoczeniu Katy znikąd pojawia się jednak Blake, który zadziwiająco rozumie ją i staje się jej bliski. Czy chłopak jest jednak niewinny? Co ukrywa? Czy złe przeczucia Daemona co do niego się sprawdzą? I ostatecznie, kogo wybierze nastolatka?

Czytając Onyks, czułam dokładnie to samo, co podczas lektury Obsydianu. Dlaczego ta książka tak potwornie przypomina serię Zmierzch. Dlaczego to ta sama, identyczna historia tylko z kosmitami zamiast wampirami w roli głównej? Katy przypomina Bellę, Blake to taki Jacob, Dee - siostra Deamona - Alice, a sam Deamon... Wydawałoby się, że powinien być jak Edward. I po części tak się zachowuje. Nie widzi świata poza Katy, aczkolwiek ma w sobie tę nutkę złego charakteru czy zadziorności, która bardziej skłania się do uwielbiania go, aniżeli do potępienia i obrzydzenia jego ślepym zapatrzeniem w Katy. 

To historia do bólu schematyczna, w dodatku teraz autorka postawiła jeszcze na trójkąt miłosny, który jest w dzisiejszych czasach już chyba podstawą, o ile nie zakrawa o tradycję w tworzeniu i pisaniu tego typu opowieści.

Właściwie do ostatnich stron tylko postać Deamona ratowała tę historię. I chyba tylko dla niego w ogóle chwyciłam za Onyks. Mam co do książki naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony to po prostu odpatrzony pomysł, a z drugiej jest tutaj coś, co przyciąga.

Książkę czyta się naprawdę szybko i co najdziwniejsze, ona naprawdę wciąga. Autorce trzeba jedno przyznać - choć nie jest oryginalna, to naprawdę umie pisać historie z akcją, które się nie nudzą, mimo, że są schematyczne i przewidywalne. Kończąc jeden rozdział, od razu zaczynałam kolejny, nie patrząc na to, czy się wyśpię, czy nie, czy mam coś ważnego do zrobienia, czy nie. Tak długo, aż nie skończyłam. Byłam jednak pewna, że na Onyksie zakończy się moja przygoda z serią Lux. Aż tu Jennifer L. Armentrout postanowiła zaskoczyć i bezczelnie wręcz zakończyć nie tyle co książkę, a właściwą akcję, jedną wypowiedzią Daemona, która zmieniła wszystko. To nawet nie była wypowiedź, a jedno słowo, które sprawiło, że od razu zabrałam się za trzeci tom - Opal.

Czy polecam? Uważam, że sami powinniście się przekonać. To nie jest literatura najwyższych lotów. Jest taką przeciętną młodzieżówką, która ma w sobie to "coś", co nie pozwala oderwać od niej wzroku i rąk, dopóki się jej nie przeczyta do końca. Jedni ją uwielbiają, inni besztają z błotem. Ja stoję mniej więcej pośrodku, dlatego nie będę jej Wam rekomendować. Jeśli podobał się Wam Obsydian, Onyks na pewno też Wam przypadnie do gustu, bo w zasadzie poziomem nie odbiega w ogóle od pierwszego tomu. Jeżeli jednak Obsydian nie poruszył Waszych czytelniczych serc, nie ma co czytać kontynuacji, bo tylko stracicie czas.

Moja ocena: 5/10

Jennifer L. Armentrout, Onyks, Filia, Poznań 2014, s. 522.

środa, 17 lutego 2016

144. Zofia Miedzińska, Michał Miedziński - Skandynawia. Światło północy


O Skandynawii. Świetle północy słyszałam już długo przed wydaniem i wiedziałam, że po premierze bezsprzecznie będę musiała ją nabyć. Udało mi się zdobyć ją jako swój gwiazdkowy prezent, z czego niezmiernie się cieszyłam, szczyciłam i chwaliłam poprzez wiele zdjęć wstawianych na blogu i profilu na Instagramie. W końcu przyszedł też czas na przeczytanie jej, a nie tylko podziwianie pięknej, klimatycznej okładki i obwolut.

Książka podzielona jest na dziesięć rozdziałów, z których każdy opowiada o innym państwie, czy krainie. Tę swoistą wycieczkę czytelnik zaczyna więc od Finlandii, poprzez Laponię, Gotlandię, a kończąc na Szetlandach - archipelagu wysp położonych na północ od Szkocji.

Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Zosi i Michała. Choć, czytając Światło północy miałam nieoparte wrażenie, że autor o wiele bardziej radzi sobie z piórem od autorki, to nie było to coś co raziło i wyraźnie przeszkadzało w czytaniu. Były to po prostu dwa różne style - prosty, obrazowy język łączył się tutaj z precyzyjnym, wręcz historycznym momentami, opisem miejsc. Ta książka jest bowiem relacją z podróży po Skandynawii i krajach nordyckich. 

W tej dość cienkiej książce czytelnik znajdzie naprawdę wszystko. Zacznijmy więc od przedstawienia faktów i informacji o danym miejscu, przeczytajmy kilka legend z nim związanych, kilka opowieści o przygodach w podróży i biwakowaniu, humorystycznych opowieściach o ludziach, ale i naturze - o faunie i florze, o kulturze krajów północy, a wisienkę na torcie postawmy, oglądając naprawdę przepiękne i profesjonalnie zrobione zdjęcia miejsc - domów, krajobrazów i natury.

Jedyne co mi przeszkadzało to lekka chaotyczność w tych wszystkich opowieściach. Całość jest co prawda napisana w rozdziałach, aczkolwiek poza nimi odniosłam wrażenie, że wszystko w tej książce było dziełem przypadku. O ile ułożenie zdjęć rozumiem całkowicie, bo gdyby do każdego opisywanego miejsca dokleić fotografię, byłyby one rozmieszczone bardzo nieregularnie. O tyle, same opowieści ją po prostu "wrzucone" w rozdział. Jest to więc malutki minus, ale też coś, co dodaje lekturze nieco uroku i osobliwości, co jest dla mnie odpowiednikiem Skandynawii.

Miłym zaskoczeniem i zakończeniem, a raczej podsumowaniem, było posłowie siedmioletniej Marysi. Bardzo spodobało mi się, że i ona miała swój udział w książce, bo niewątpliwie ubarwiała te opowieści.

Całość jest dla mnie mistrzostwem opakowanym w cudną okładkę. Ta książka nie jest arcydziełem, ale łączy w sobie wszystkie te rzeczy, które uwielbiam w takiej literaturze. Informacje i humor, które połączone ze sobą sprawiają, że Skandynawia. Światło północy nie jest tylko książka opisującą Północ. Jest książką o ludziach i życiu w srogich warunkach, idealnie oddającą tajemniczość natury połączoną z serdecznością i pomysłowością ludów nordyckich, którzy, o dziwo, potrafią być naprawdę otwarci, mimo pogłosek o ich zdystansowaniu.

Moja ocena: 9/10

Zofia Miedzińska, Michał Miedziński, Skandynawia. Światło północy, Novae Res, Gdynia 2015, s. 290.