środa, 30 lipca 2014

088. John Green - 19 razy Katherine

Po przeczytaniu Gwiazd naszych wina, miałam chęć sięgnąć jednocześnie po wszystkie książki Johna Greena. Padło na tę najnowszą, 19 razy Katherine.

Książka opowiada historię Colina Singletona, który w przeciągu wszystkich swoich szkolnych lat zdążył związać się z aż dziewiętnastoma dziewczynami o imieniu Katherine. Nie tylko z tego względu nastolatek ten jest wyjątkowy. To cudowne dziecko, które zna perfekcyjnie kilkanaście obcych języków, nałogowo czyta i uczy się, a w ostatnim czasie tworzy "Teoremat" - wzór, który pozwoli mu przewidzieć, jak potoczy się konkretny związek. Jednocześnie razem z przyjacielem Hassanem wyrusza w podróż, pozna nowych ludzi i przeżyje nowe przygody...

Można kochać kogoś tak bardzo, ale nigdy nikogo nie kocha się tak bardzo, jak bardzo się za nim tęskni.

Mówiąc szczerze, przez przynajmniej pierwszą połowę książki, byłam bardzo rozczarowana. W akcji wiało nudą, a dialogi były albo błahe, albo po prostu banalne. Irytowała mnie postać Hassana i czasem nawet głównego bohatera - Colina. Przeszkadzało mi to, w jak łatwy, wręcz nierealny, sposób ich rodzice zgodzili się na tak daleką, nieprzemyślaną i niezaplanowaną podróż.  Opisy również były długie, skomplikowane i niekiedy zupełnie niepotrzebne. Na szczęście w drugiej połowie książki powrócił ten John Green, którego pokochałam za fantastyczną Gwiazd naszych winę.

Opisywana historia była nieco chaotyczna, ale przede wszystkim bardzo nieprawdopodobna. Bo kto w tak krótkim czasie może poznać tyle dziewcząt o takim samym imieniu? Kto ma tak oddanego przyjaciela, który wyruszy z nim donikąd? Kogo pod dach przygarnie obca osoba lub kto pozwoli zamieszkać w swoim domu komuś zupełnie obcemu? Jaki nastolatek, choćby nie wiadomo jak niezwykły, podejmie się stworzenia wzoru na przebieg związku? W normalnym życiu takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień... A żeby tego było mało, historia Colina była wielce przewidywalna!  Na szczęście doskonałe wręcz pióro autora nadrobiło tę przewidywalność, ale mimo wszystko chyba wolę zwroty akcji, jakiekolwiek zaskoczenie w zakończeniu. Tutaj nie dostałam żadnej z tych rzeczy.

Nie pamiętamy tego, co się stało. To, co pamiętamy, staje się tym, co się wydarzyło.

Odstraszyć od lektury mogły również liczne wzory funkcji i ich wykresy. Bo matematyki jest tutaj dość sporo! Ale wszystko zostało zgrabnie i w przystępny sposób wyjaśnione. Ilość przypisów powalała na kolana, a na końcu czytelnik mógł nawet znaleźć aneks, w którym matematyk Daniel Biss jeszcze raz przedstawił cały "Teoremat", a zrobił to w tak prosty i humorystyczny sposób, że aż chciało się czytać o wszystkich wzorach. Wydawało by się niemożliwe, a jednak - matematyka potrafi być przyjemna.

Jednakże 19 razy Katherine pozostaje wciąż piękną powieścią nie tylko dla młodzieży. Pokazuje, że człowiek nie może się poddawać i że warto dążyć do spełnienia postawionych sobie celów (choć nie zawsze droga wiedzie z górki). Mówi o tym, jak ważna jest nie tylko miłość, ale też prawdziwa przyjaźń w życiu młodych ludzi, o czym wielu pisarzy zapomina, skupiając się na love story. Przedstawia bohaterów, którzy na łamach przeczytanych stron ewoluują. Co najważniejsze, zmieniają się również ci drugoplanowi, a to duży plus! 

Przeszłość to logiczna opowieść. A ponieważ przyszłość nie jest zapamiętana, wcale nie musi mieć żadnego pierdzielonego sensu.

Żałuję, że tak liczne minusy musiały znaleźć się w książce akurat tego pisarza. Żałuję, że dominują na przodzie lektury, przez co zniechęcają do czytania dalszego ciągu. A wierzcie mi, że warto! Mimo nieciekawego, słabego początku, lektura 19 razy Katherine była wspaniała. Pełna humoru, czasem ironii i sarkazmu, który bawił jeszcze bardziej. Pełna szczęścia, ale także bólu, który sprawiał, że łzy napływały do oczu. To taka dawka niemal każdej emocji w pigułce. Coś nieprawdopodobnego.

Moja ocena: 7/10

John Green, 19 razy Katherine (ang. An Abundance of Katherine), wyd. Bukowy Las, Wrocław 2014. s. 304

Książka przeczytana w ramach wyzwań:

środa, 16 lipca 2014

087. Consilia Maria Lakotta - Madeleine

Madeleine to kolejna z serii tych książek, po które zapewne nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie współpraca z Wydawnictwem M. Gdy przeglądałam jego ofertę, tę powieść wybrałam jako pierwszą. Cudowna okładka, zachęcający opis i niesamowita postać autorki... Długo nie trzeba się było zastanawiać.

Główną bohaterką jest tytułowa Madeleine, studentka farmacji, w dzieciństwie osierocona przez matkę, a aktualnie do granic możliwości zakochana w Helierze. Wydawałoby się, że nic nie może przeszkodzić ich miłości... Jednakże na drodze staje kuzynka Yvonne - niezwykle urodziwa, ale podstępna i cyniczna kobieta, która za cel postawia sobie odbicie ukochanego Madeleine.

- Przez ten czas poznaliśmy się jak stare dobre małżeństwo.
- Moje serce, i tak stwierdzimy, że brakuje nam jeszcze kolejnych stu lat, aby się poznać do końca. Taka dziwna jest miłość.

Wydawałoby się, że do tak schematowej historii nie można dodać nic nowego. Mimo to Madeleine to książka wyjątkowa. Consilia Maria Lakotta stworzyła cudowne dzieło, które niestety dopiero po latach doczekało się wydania w Polsce. 

Bardzo trudno było mi określić czas, w jakim toczą się wydarzenia. Z początku sytuowałam je w XIX wieku, może początek XX. Jednak nie było wtedy ani metra, ani cintroenów, tak więc z pewnością akcja dzieje się we współczesności. Dlaczego więc XIX wiek? Mianowicie, portret psychologiczny bohaterów, ich zachowanie czy odnoszenie się względem siebie, idealnie wskazywały na te czasy. Ich duma, czy poczucie lojalności i odpowiedzialności za nie swoje winy sprawiały, że Madeleine, Helier oraz wszystkie postacie drugoplanowe po prostu nie mogą istnieć w dzisiejszych czasach. Nie pasują do nich, a przez to wydają się trochę nazbyt nierealni. 

Miłość to niebezpieczna infekcja serca.

Należy zaznaczyć, że ta historia, jak zresztą wszystkie tego typu, jest dość przewidywalna. Po przeczytaniu opisu książki, choć nawet jej jeszcze nie otworzyłam, już mogłam domyślić się zakończenia. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności z czytania. Styl pisarki jest po prostu piękny. Nie umiem inaczej go określić, bo zwyczajnie brak mi słów na to, jaki jest cudowny. 

Aczkolwiek muszę przyznać, że Madeleine czytało mi się dość wolno i opornie. Niby to tylko 250 stron romansu, który pozornie nie wymaga wiele od czytelnika, to jednak musiałam się bardzo skupić, by nic mi nie uciekło. Zwykle tyle stron czytałam maksymalnie dwa dni, tutaj musiałam poświęcić na książkę dwa tygodnie, także mówi to samo za siebie.

Ale w żadnym wypadku to nie jest zła książka! Madeleine jest po prostu oryginalna i wyjątkowa, jeśli chodzi o swój gatunek. Choć przewidywalna, styl autorki sprawia, że jest cudowna. Polecam wszystkim fanom dobrych romansów. Chociaż nie jest to lekka książka, czyta się ją naprawdę bardzo przyjemnie.

Moja ocena: 6/10

Consilia Maria Lakotta, Madeleine, Wydawnictwo M, Kraków 2014. s. 259

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu M:

Książka przeczytana w ramach wyzwań:

niedziela, 13 lipca 2014

086. 30-Days Book Challenge, część 6.

Witajcie! W końcu znalazłam chwilę, by zamiast recenzji skończyć zabawę blogową 30-Days Book Challenge. Podzieliłam ją na sześć części, a dzisiaj przyszła kolej na ostatnią, także nie przedłużam i zaczynamy!


Dzień 26 - Książka, która zmieniła Twoją opinię o czymś - John Green - Gwiazd naszych wina

Kiedyś wybrałabym do tej kategorii Jesienną miłość Sparksa, ale po przeczytaniu Gwiazd naszych wina nie potrafię twierdzić inaczej. Ta książka zmieniła mój punkt widzenia na kilka spraw, a przede wszystkim na miłość, życie i walkę z chorobą, a także na moje myślenie o życiu i tym, jakie ono jest kruche. Mogłabym się tutaj rozwodzić, ale łatwiej będzie odesłać Was do mojej recenzji, gdzie wszystko zawarłam.


Dzień 27 - Najbardziej zaskakujący obrót fabuły lub zakończenia - Robert Kirkman, Jay Bonansinga - Narodziny Gubernatora

Zdecydowanie zakończenia pierwszej części The Walking Dead bym się nie spodziewała! Trochę męczyłam się z tą książką, ale dla takiego rozwiązania warto było przejść przez kilkaset stron. Jest nie tyle, co zaskakujące, ale po prostu rozwala na łopatki samo moje myślenie o Gubernatorze, w ogóle o książce, czy nawet serialu. 
Dzień 28 - Ulubiony tytuł książki - Melissa de la Cruz - Zapach spalonych kwiatów

Znów mogłabym przywołać Gwiazd naszych winę, ale sami przyznajcie, że Zapach spalonych kwiatów to po prostu piękny i intrygujący tytuł. Zresztą wszystko wyjaśnia to, że książkę ów zakupiłam nie ze względu na opis czy wygląd okładki (równie pięknej!), ale właśnie ze względu na tytuł.




Dzień 29 - Książka, którą wszyscy nienawidzą, ale ty kochasz - Todd Strasser - Addamsowie, czyli Upiorna Rodzinka

Bardzo dużo osób ma negatywne zdanie na temat tej książki, głównie ze względu na bardzo słabe pióro autora lub raczej kiepskie polskie tłumaczenie. Mi jednak ta książka się bardzo podobała. Uwielbiam Addamsów, w ogóle uwielbiam czarne komedie, więc jakże nie mogłabym uwielbiać tej książki? Jest lekka i przyjemna, a śmiać się można przy niej cały czas. 



Dzień 30 - Twoja ulubiona książka przez cały czas - Roman Pisarski - O psie, który jeździł koleją

Nigdy nie zapomnę, gdy po raz pierwszy ją przeczytałam i jak bardzo nad nią płakałam! Zawsze będę powtarzać, że to moja najukochańsza lektura szkolna i w ogóle książka, jaką kiedykolwiek przeczytałam.






Takim oto sposobem zakończyłam trzydzieści dni z książką. Mam nadzieję, że dzięki temu mogliście trochę lepiej poznać mój gust, moje zdanie i w ogóle mnie samą. Mam również nadzieję, że podobały Wam się takie posty. Jeśli tak, postaram się w przyszłości znów coś takiego zorganizować (może macie jakieś pomysły?).

A już niedługo kolejne recenzje i być może stosik. Jednak moje plany się nieco zmieniły, nigdzie nie wyjeżdżam, bo dostałam pracę. Niestety wiąże się to z tym, że mam trochę mniej czasu na czytanie, ale staram się robić to w każdej wolnej chwili i regularnie tu zaglądać. Pozdrawiam!

środa, 9 lipca 2014

085. John Green - Gwiazd naszych wina

O Gwiazd naszych wina,  w ogóle o autorze takim jak John Green, usłyszałam kilka miesięcy temu. Jeszcze zanim obejrzałam trailer ekranizacji, już wiedziałam, że najpierw koniecznie będzie trzeba przeczytać książkę. Zaczęłam więc zapoznawać się, ze sporą ilością opinii na jej temat i byłam zachwycona, ale w końcu jednak książki nie zamówiłam. Krótko przed 6 czerwca znów sobie o niej przypomniałam i powiedziałam, że nie obejrzę filmu, dopóki nie przeczytam książki. Niedawno tak właśnie się stało.

To historia szesnastoletniej Hazel, chorującej na nowotwór tarczycy z przerzutami do płuc. Z powodu raka chodzi ona na grupę wsparcia, gdzie spotykają się i rozmawiają ludzie, którzy również mają postawioną śmiertelną diagnozę. Tam poznaje beznogiego Augusta, dzięki któremu nastolatka przeżyje swoją krótką wieczność...  

Świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń.

Należy przede wszystkim przyznać, że John Green to pisarz, który tworzy prawdziwe, wzruszające historie, używając do tego naprawdę lekkiego pióra. Bo Gwiazd naszych wina czyta się bardzo szybko, a przekaz i ogromną dawkę emocji, jakie w sobie niesie książka, są naprawdę potwornie duże.

To nie jest zwykła historia nastoletniej miłości, która ma przetrwać wieki. Tutaj dni są policzone i dopóki szybko nie wykorzysta się daru od losu, można stracić wszystko. Takie właśnie jest uczucie Hazel i Gusa. Krótkie, wręcz przelotne i z góry skazane na porażkę, ale dzięki temu silne i prawdziwe. Ich miłość jest niezwykła, choć realna. I za to właśnie pragnę podziękować autorowi - za tę realność. Bo stworzył on coś, co może się wydarzyć na co dzień w dzisiejszym świecie, co może przydarzyć się każdemu z nas. Nie ubarwia i nie koloryzuje, a wszystko opisuje z taką dosłownością... Po prostu pisze od rzeczy. A przy całej powadze sytuacji perfekcyjnie używa humoru. Aż nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać.

Ślady, które ludzie pozostawiają po sobie, zbyt często są bliznami.

Wiem, że mówił to pewnie już niejednokrotnie każdy bloger, ale ta książka jest cudowna! Jeszcze nigdy tak bardzo nie wczułam się w lekturę i tak bardzo nie płakałam przy czytaniu kolejnych stron. To już nawet nie chodzi o to, jak potoczyła się historia nastolatków, ale przede wszystkim o to, w jaki sposób została ona zapisana. Każde słowo niosło ze sobą uczucia, a połączone razem w zdania tworzyły wielki przekaz dla czytelników. Bo każdy człowiek zasługuje na szczęście, nawet w najtrudniejszych chwilach. Bo każdy ma prawo przeżyć swoje całe życie, nawet jeśli za rogiem już czyha na niego śmierć. Bo każdy toczy walkę ze swoim życiem i to tylko i wyłącznie od niego zależeć będzie, czy ją wygra. A śmierć w tym wypadku nie będzie przegraną.

Bardzo cieszę się, że przed obejrzeniem filmu, sięgnęłam po książkę. To pozwoliło mi wyobrazić sobie wszystko, przeżyć całe trzysta stron po swojemu. Teraz oczywiście ze spokojem będę mogła poświęcić swój czas ekranizacji, ale już wiem, że nieważne, jak dobra by ona nie była, książka i tak pozostanie najpiękniejsza i najcudowniejsza. 

-Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz - powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. - A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.

Nie przejmujcie się całym fenomenem Greena i tym, jak bardzo wszyscy go wychwalają. Nie martwcie się, że ludzie ją przeceniają, a w rzeczywistości okaże się ona niewypałem. Bo tak nie będzie. Po prostu weźcie ją do ręki i zaszyjcie się gdzieś na kilka godzin w samotności. Jeśli jednak nie lubicie czytać, obejrzyjcie chociaż film, bo to może on bardziej ode mnie skusi Was do sięgnięcia po lekturę. To dzieło niesamowite! Z czystym sercem mogę nawet powiedzieć, że Gwiazd naszych wina w niczym nie ustępuję najsławniejszym, największym i najpiękniejszym dziełom pisarzy we wszystkich epokach. 

Moja ocena: 10+/10

Green John, Gwiazd naszych wina (ang. The fault in our stars), wyd. Bukowy Las, Wrocław 2014. s. 320

Książka przeczytana w ramach wyzwań:

sobota, 5 lipca 2014

084. C.J. Daugherty - Dziedzictwo, Zagrożeni

Jakiś czas temu na blogu pojawiła się recenzja cudownych Wybranych. Niemal natychmiast przeczytałam dwa kolejne tomy - Dziedzictwo oraz Zagrożonych, dlatego postanowiłam zrobić jedną, zbiorczą recenzję.

Uczennica Akademii Cimmeria, Allie Sheridan, zaaklimatyzowała się w nowej szkole, poznała nowych przyjaciół, ale także i wrogów... Po wypadkach z poprzedniego roku postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i dołącza do tajemniczej organizacji - Nocnej Szkoły, dzięki której nauczy się bronić i pozna tajemnice, które wszyscy od urodzenia przed nią ukrywali.

Zacznę od kilku wad, które w końcu musiały się pojawić. Przede wszystkim okładki - o ile front Wybranych bardzo mi się spodobała i po przeczytaniu książki doskonale rozumiałam jej symbolikę, o tyle zarówno okładka drugiego, jak i trzeciego tomu już nie była tak wspaniała. Nie wyróżniają się niczym szczególnym, w dodatku, przynajmniej moim zdaniem, tylko "Carter" i "Sylvain" wyszli na niej korzystnie. Choć trzeba im przyznać, że są o wiele ładniejsze od angielskich.

Bardzo żałowałam, że autorka zrezygnowała z pozostawienia tajemniczej atmosfery. W Dziedzictwie czytelnikowi zostaje wyjaśnione większość tajemnic, z kolei w Zagrożeniu wyjaśnienia zostają jakby dodatkowo rozwinięte. Przez to wszystko dostaje się podane na tacy, opakowane w niezbyt ciekawą okładkę. 

W kolejnych tomach cyklu o Nocnej Szkole C.J. Daugherty postanawia kontynuować "trójkąt miłosny". W Dziedzictwie wszystkie polityczne sprawy przyćmione zostały przez problemy miłosne Allie. Co prawda należy przyznać, że one również były ważne (w końcu to młodzieżówka), to jednak odniosłam wrażenie, że zostało to nieco przekombinowane i było tego zbyt wiele. Na szczęście, w Zagrożonych wszystko nieco się wyjaśnia. Ale, na Boga, niech Allie w końcu się zdecyduje, czy woli Cartera, czy Sylvaina, bo ile można ciągnąć ten wątek?

Nie będę jednak przedstawiać obydwu kontynuacji w tak ciemnych barwach (choć uwierzcie, że o wadach pisze się o wiele łatwiej, niż o zaletach). To nadal są bardzo dobre książki, które pochłania się w zastraszająco szybkim tempie. Pełne zwrotów akcji i mimo wszystko nutki tajemnicy również. Cały czas coś się dzieje, a czytelnikowi trudno jest określić, kto tak naprawdę jest wrogiem, a kto ma dobre intencje. No i zakończenia, które naprawdę zwalają z nóg i po których pragnie się tylko więcej. 

W dodatku spodobało mi się wprowadzenie i rozszerzenie wątku dotyczącego brata Allie - Christophera. Możemy również poznać ojca Rachel - Raja Patela, który jest naprawdę ciekawym bohaterem. 

Mimo tych kilku wad już nie mogę się doczekać czwartego tomu serii w polskiej wersji językowej. Gdyby mój angielski był na trochę wyższym poziomie, na pewno już dawno przeczytałabym Resistance. Więc jeśli spodobali Wam się Wybrani lub macie dość paranormal romance i innych schematycznych powiastek, sięgnijcie po kontynuację Nocnej Szkoły. Uwierzcie mi, będziecie zachwyceni!

Moja ocena: 9/10

C.J. Daugherty, Dziedzictwo (ang. Legacy), Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2013. s.440
C.J. Daugherty, Zagrożeni (ang. Fracture), Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2014. s. 384


Książki przeczytane w ramach wyzwań:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU (Dziedzictwo: 2,9 cm)